Proxima. Stephen Baxter
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Proxima - Stephen Baxter страница 23
Yuri zauważył, że wpadają w pierwsze schematy. Przykładowo, wielokrotnie chodzili ścieżką po drewno na opał, korzystali z dobrodziejstw lasu, lecz ani razu nie zajrzeli w głąb. Po sześciu miesiącach nadal prawie nic nie wiedzieli o tym świecie, na którym – wszystko na to wskazywało – było im sądzone spędzić resztę życia. Nie mieli pojęcia, co się znajduje poza horyzontem ich więzienia, z wyjątkiem drobnych fragmentów widzianych z okien wahadłowca – fragmentów, z których Lemmy pracowicie układał mapę przygwiezdnej strony tego świata. Nikt inny się tym nie przejmował.
Osadnicy nie obudzili w sobie ducha przedsiębiorczości. W obozowisku, osadzie – jak zwał, tak zwał – wszystko jeszcze było w powijakach, odkąd odlecieli astronauci, a wraz z nimi dyscyplina, którą udało im się na pewien czas zaprowadzić. Paki ze sprzętem, ubraniami, żywnością, narzędziami i inną zawartością leżały porozrzucane tam, gdzie je wyładowano z wahadłowca. Nadal mieszkali w namiotach. O groby Josepha Mullane’a i Jenny Amsler także nikt się nie troszczył.
Do tego dochodził ten niezmiennie jasny dzień, ta wieczna martwota. Lemmy powiedział, że ludzie pochodzą od tropikalnych małp. Po dwóch milionach lat adaptacji środowiskowej organizm domagał się nie tylko dnia, ale również nocy, więc o regularny sen nie było łatwo. ColU twierdził, że cykle snu osadników są do siebie zbliżone, lecz stopniowo się wydłużają, odbiegając od ziemskich norm. Tym też nikt się nie przejmował.
Nikt nawet nie słuchał tego, co mówi ColU – również Yuri, choć robot chyba myślał, że jest on bardziej otwarty niż inni, i stale próbował wciągnąć go w rozmowę. Chociażby na temat obserwacji astronomicznych, które Yuri od czasu do czasu przeprowadzał za pomocą swoich amatorskich przyrządów. ColU uzupełniał je dodatkowymi spostrzeżeniami na podstawie własnych pomiarów. Ale to było dla Yuriego jedynie drobną rozrywką, hobby, zajęciem w wolnych chwilach, żeby nie zwariować. Serdeczności ColU, których się wstydził, narażały go na powszechne szyderstwa.
Co pewien czas dobijały ich rozmaite przeciwności losu, takie jak gwałtowna burza, silny rozbłysk czy groźba powodzi ze strony obłaskawionego jeziora. Przede wszystkim jednak dołowała ich brutalna rzeczywistość społecznych wyrzutków. Zmagali się z poczuciem odtrącenia, dla wielu trudnym do zaakceptowania niezależnie od tego, na jakim świecie przyszłoby im żyć. Doprowadzali się nawzajem do szału – ludzie dla siebie całkowicie obcy, a jednak zmuszeni do wspólnego zamieszkania w miejscu, skąd nie ma ucieczki.
Jedynym wyjątkiem był ColU. Robot spokojnie wykonywał swoje zadania, powoli przetwarzając wielkie prostokątne połacie arduańskiej gleby w żyzny grunt. Pobierał też próbki wody i miejscowych form życia: nadwodnych łodyg, porostów, stromatolitów i robaków. Zwłaszcza robaki wzbudzały jego entuzjazm, bo wciąż je wykopywał z każdej głębokości. Twierdził, że na Per Ardui, nie inaczej niż na Ziemi, życie tętni w podziemnych skałach – choć tutaj prawdopodobnie było o wiele więcej biomasy – przy czym wyżej zorganizowane organizmy są tylko wykwintnym akcentem, ozdobnikiem w symfonii życia mikrobów.
Jego spokojna determinacja dodatkowo drażniła ludzi, podobnie jak niezmącona beztroska.
Tak czy inaczej, z tej małej, nędznej społeczności życiowych rozbitków nie wyłonił się jeszcze przywódca. Yuri nie wiedział nawet, kto wpadł na pomysł tej wyprawy.
W pierwszych dniach Onizuka, John Synge i Harry Thorne zachowywali się jak bossowie. Potem okazało się, że Martha Pearson, która niegdyś na Ziemi kierowała dużą firmą, i Abbey Brandenstein, ekspolicjantka sprawdzona w zabijaniu, też są obdarzone silną osobowością.
Mardina Jones nie próbowała zgrywać wodza i chyba miała rację. Pani porucznik zawsze trzymała się nieco na uboczu, narażona na zniewagi i docinki – częstsze niż wyrazy współczucia. Yuri obserwował, jak znosi wszystko cierpliwie i wypełnia zadania, które sama sobie narzuciła. Nie nosiła już kombinezonu astronauty. Mało tego, odcięła się całkowicie od przeszłości, od swojej kariery w ISF. W okamgnieniu przeistoczyła się z wyrozumiałego strażnika więziennego w małomównego rozbitka. Być może powracała do jakichś głębszych, starszych korzeni, do wnętrza swego jestestwa okrytego dotąd wieloma warstwami.
Aż w końcu zaczęli dobierać się w pary i wszystko stało się dla niej trudniejsze. W sytuacji, gdy były cztery kobiety i sześciu mężczyzn, nieznający się nawzajem do chwili lądowania, konflikty były nieuniknione. W ich grupie nie znalazł się chyba żaden gej, co mogłoby jeszcze bardziej skomplikować sprawy – lub na odwrót. Choć czasem mężczyźni żartowali, raczej niewesoło, o eksperymentowaniu.
Pary były dla Yuriego pewnym zaskoczeniem. Z grona mężczyzn nigdy nie wytypowałby Lemmy’ego na zwycięzcę, lecz dość szybko Pearl Hanks dała wszystkim jasno do zrozumienia, że wybiera właśnie jego. Każdy wiedział, że Pearl była kiedyś dziwką, więc niektórzy mężczyźni, jak Onizuka czy Harry Thorne, wciąż tak ją odbierali. Być może lgnęła do Lemmy’ego właśnie dlatego, że on patrzył na nią inaczej. A może liczyła na ochronę ze strony Yuriego, skoro Lemmy był jego przyjacielem? Wszystko się komplikowało jak w partii szachów.
Tymczasem Martha Pearson sypiała z Johnem Synge’em. Tu nie było wielkiej niespodzianki: bizneswoman z Hawajów i prawnik z Nowego Nowego Jorku, bratnie dusze. Ale może właśnie z powodu tych podobieństw zawsze się kłócili, gdy byli razem, chyba że spali lub uprawiali seks.
Natomiast Abbey, najsilniejsza kobieta w tym towarzystwie, ku ogólnemu zdumieniu zarzuciła sieci na Matta Speitha, artystę pozbawionego środków artystycznego wyrazu, chyba największego niedorajdę i nieudacznika w osadzie. W tym związku rządzić mogła tylko jedna osoba. Yuri podejrzewał, że Abbey nieprzypadkowo zdecydowała się na Matta: miał stanowić tarczę, osłonę przed pozostałymi mężczyznami. Ale Mardina wyrażała się o nim w cieplejszych słowach. Może Abbey leciała na jego ładne, miękkie dłonie artysty? – wyraziła przypuszczenie. A może ekspolicjantka lubiła mieć przy sobie kogoś, kto potrzebuje opieki?
Mardina stroniła od jakichkolwiek związków. Doświadczyła podchodów ze strony wolnych mężczyzn, Onizuki i Harry’ego, ale Yuri się do niej nie przystawiał. Potrafiła jednak odgonić ich od siebie.
Tak więc Yuri, Onizuka i Harry pozostali bez kobiety. Yuri miał przeczucie, że Onizuka i Harry dostają świra z tego powodu. Nic dziwnego, skoro była ich zaledwie dziesiątka i znalezienie innego partnera nie wchodziło w rachubę – dopóki ich córki i synowie kiedyś nie dorosną, by powiększyć pulę. W zasadzie, lepszy wybór mieli w modułach statku kosmicznego, bo tutaj gdy raz ktoś przegrał, mógł nigdy nie dostać drugiej szansy. Czasem Onizuka i Harry rozmawiali głośno o wymienianiu się partnerami, o łóżkowej rotacji. Gdyby kobiety rodziły dzieci nie tylko jednego partnera, miałoby to nawet genetyczne uzasadnienie. Mówili, że Lex McGregor poparłby taki pomysł. Jednak nie słuchał ich nikt, kto już kogoś miał.
Yuri nie martwił się tym specjalnie. W jego pojęciu ludzie tworzyli związki partnerskie ze względu na poczucie bezpieczeństwa, może i dla wygody. Nie z czystego wyrachowania, zatroskani o przyszłość kolonii w perspektywie lat, dziesięcioleci, a nawet pokoleń. A już z pewnością