Proxima. Stephen Baxter
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Proxima - Stephen Baxter страница 16
– Angelia?
– Jestem, doktorze Kalinski.
– Jak mnie słychać?
– Jakby pan przebywał w tym samym pomieszczeniu.
– Dobrze. Zatem zgodnie z planem. Cieszę się, że przez pewien czas mogliśmy być razem ludźmi. Bo jesteś częścią ludzkości. Najlepszą jej częścią, najjaśniejszą. Masz imię po córce Hermesa, greckiego odpowiednika Merkurego. Ona także była wysłannikiem, przekazywała wieści. Zabierzesz wiadomość o naszym istnieniu do innej gwiazdy. I wszystkie nasze marzenia. W każdym razie moje. Ale cóż, rozmawialiśmy o tym. Wiesz, że nie możemy się ze sobą komunikować w momencie, gdy wystrzelana jest wiązka. Odezwiemy się za cztery dni, kiedy przyśpieszenie osiągnie wartość docelową. W porządku?
– Tak, proszę pana. Myślę, że…
– Oszczędzimy ci końcowego odliczania. Z Bogiem, Angelio!
Zmysły, nastrojone na częstotliwość promieniowania mikrofalowego, przekazały jej widok rozbłyskującej elektrowni słonecznej. Merkury oddalił się, jakby wpadł do studni.
Intensywne promieniowanie, pierwotnie mające zapewnić dostatek energii słonecznej zakładom produkcyjnym i mieszkaniom na odległej Ziemi, teraz wypełniło żagiel jej stumetrowego ciała. Czuła, jak jej skóra rozciąga się i nadyma, gdy przenikały ją terawaty energii. Jej powłoka nie musiała być nawet jednolita; w rzeczywistości zaprojektowano rzadką siateczkę celem zmniejszenia masy. Długość fali promieniowania mikrofalowego była tak duża, że fotony nie mogły przelecieć przez tę szeroką, zakrzywioną pajęczynę z włókna węglowego. A gdy odbijały się od żagla niczym ławica ziarenek piasku, popychały ją z przyśpieszeniem 36 g, dzięki czemu z każdą sekundą pędziła szybciej o tysiąc kilometrów na godzinę.
Mimo zwiększającej się odległości energia laserowej wiązki skupionej w soczewce nie zmniejszyła się nawet o jeden wat. Niekończąca się męka albo… nie, raczej rozkosz. Angelia roześmiała się w głębi swojej rozproszonej świadomości.
Energia wiązki nie zmniejszała się przez cztery dni i w ciągu tego czasu Angelia została odrzucona na odległość ponad stukrotnie większą niż dystans dzielący Ziemię od Słońca, hen poza orbitę najdalszej planety.
Z tej perspektywy Słońce, potwór rządzący na merkuriańskim niebie, było już tylko jasną gwiazdą, łagodnie zaczerwienioną w rozbudowanych czujnikach Angelii, bo ta osiągnęła ostateczną prędkość podróży międzygwiezdnej, która wynosiła czterdzieści procent prędkości światła. Tak rozpędzona, powinna dotrzeć do Proximy zaledwie w dziesięć lat. Żeby mogła dolecieć tak daleko – i to w tak krótkim czasie – zużyto energię kilka rzędów wielkości mniejszą niż ta, którą pochłonęła wyprawa Dextera Cole’a. On jednak, uśpiony w kapsule kriogenicznej, leciał zamknięty w tysiąctonowym pojeździe. Angelia ważyła jedynie osiemdziesiąt kilogramów – tyle co przeciętny człowiek. To tak, jakby Cole’a wygnać gołego ku krańcom wszechświata.
Obecnie to ona była statkiem. Podróżowała w licznym towarzystwie; już nigdy nie będzie sama.
Wysiłkiem woli minimalnie przeprogramowała swoją strukturę i skierowała zmysły na zewnątrz, ku otchłani.
Rozdział 12
WAHADŁOWIEC MIAŁ POZOSTAĆ NA PLANECIE dziesięć dni i dopiero wtedy wrócić na „Ad Astrę”.
W tym czasie zadanie załogi polegało głównie na rozładunku, montażu i instalacji sprzętu potrzebnego kolonistom. Oni sami zostali przysposobieni do kopania rowów irygacyjnych łączących teren z pobliskim jeziorem i fundamentów pod budowę schronienia, które miało ich osłaniać przed gwiezdnymi burzami. A Proxima rozbłyskiwała – raz lub dwa razy na dzień. Można to było zaobserwować gołym okiem: na wielkiej, przymglonej powierzchni gwiazdy zapalały się całe krainy, jakby rozpętywała się tam wojna atomowa. Proxima c miała grubą atmosferę i porządną warstwę ozonową, ale mniej więcej raz na miesiąc – jak szacowano – zdarzała się na tyle silna burza, że należało szukać osłony. Gdyby teraz przytrafił im się groźny rozbłysk, musieliby wracać na pokład wahadłowca. W przyszłości będą uciekać do jam w ziemi.
I tak do końca ich życia.
Dziesięć dni do odlotu wahadłowca. Był to jeden z najważniejszych okresów w życiu Yuriego. Drugi, o czym dowiedział się od załogi, wynosił osiem dni i osiem godzin ziemskich. Tyle trwał dzień na tym świecie; dzień i rok, ponieważ planeta krążyła wokół Proximy zwrócona do gwiazdy zawsze tą samą stroną – podobnie jak Księżyc do Ziemi – zatem dzień miał tę samą długość co rok. Swoją drogą, ruch Proximy c był stabilniejszy niż Księżyca, który, widziany z Ziemi, nieco się kołysał. Proxima c ani trochę.
Dlatego Lemmy złośliwie zażartował o ostatnim wschodzie słońca. Ta wielka tarcza nigdy nie zajdzie i nigdy nie wzejdzie. Będzie tkwiła w tym samym punkcie nieba przez wieczność. Pogoda bywała zmienna, zbierały się chmury – nazajutrz nawet spadł deszcz, który przyszedł znad lasu na północy – jeśli jednak chodzi o ogólny charakter nowego świata, to każdy dzień przypominał poprzedni, słońce ani myślało się przesunąć choćby o kawałek. I tak samo jak nie istniał świt czy zmierzch, nie było też mowy o lecie i zimie. Po prostu dzień podobny do dnia jak dwie monety wybite tym samym stemplem. Zupełnie jakby nie płynął tu czas, a cała wieczność została zamknięta w ramach jednego niewyobrażalnie opasłego dnia.
Niebawem koloniści doświadczyli pierwszych kłopotów z zaśnięciem. Przynajmniej oni, pod płóciennymi daszkami. Astronauci i strażnicy pokoju – z wyjątkiem tych na wachcie – sypiali w kabinie wahadłowca dostosowanej do ziemskich pór dnia.
Yuri zauważył, że Proxima nie jest jedynym światłem na niebie. Dochodził jeszcze układ gwiazdy podwójnej – wystarczająco jasny, by rzucać cienie: Alfa Centauri A i B, bliźniacze słońca, centrum zespołu trzech gwiazd, w którym Proxima c była jedynie zapyziałą prowincją. I nie należało zapominać o samotnej planecie, która przesuwała się ponad widnokręgiem. Chwilowo w górze przebywał również statek kosmiczny, punkcik pełznący na niebie. A zatem dni nie były tak zupełnie identyczne, a nieboskłon pozbawiony znaków szczególnych. I tutaj można było mierzyć czas.
Yuri trzymał się na uboczu, lecz w coraz większym stopniu budziła się w nim ciekawość nowego świata – jakiej na Marsie nigdy nie odczuwał. Ale tam widział tylko wnętrza kopuł.
Obserwował niebo, badał wzrokiem krajobraz. W bagażach ze sprzętem geodezyjnym wyszperał teleskop. Przyglądał się nawet „Ad Astrze” za pomocą swojego podręcznego przyrządu, aż zauważył, ku swojemu zdziwieniu, że tylko jeden z dwóch modułów, w których przywieziono kolonistów, nadal jest przyłączony do szerszego szkieletu zawierającego jednostki napędowe i osłony przeciwko pyłom w przestrzeni międzygwiezdnej. Drugiego modułu brakowało. Nikogo o to nie pytał; wiedział, że nie doczeka się odpowiedzi.
Czwartego dnia założył swoje małe obserwatorium dwa kilometry na zachód