Wakacje z duchami. Adam Bahdaj
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wakacje z duchami - Adam Bahdaj страница 3
– Złota myśl – uśmiechnął się Paragon. – Śniły mi się pierogi z wiśniami. Pycha! – oblizał się i przejechał dłonią po zapadniętym brzuchu. – Mówię wam, grunt to witaminy.
Mandżaro stał zamyślony.
– Trzeba przecież wszystko obgadać.
– Będziemy gadać po drodze – uspokoił go Perełka.
Ruszyli ku leśniczówce. Polana tonęła w głębokim cieniu. Słońce zapadało już za wierzchołki drzew. Przesiane przez zbity mur gałęzi kładło się ciepłymi cętkami na rozkołysane trawy. Pachniało żywicą i sianem. Nad polaną wisiało wysokie, czyste niebo. Kudłaty, różowy obłok zaplątał się w najwyższe konary drzew jak kłębek waty w kolce głogu, a ponad lasem, na wyniosłym wzgórzu, w łunie zachodzącego słońca, stała wysoka, posępna baszta zamku.
Na skraju polany chłopcy przystanęli. Jeszcze raz spojrzeli na siebie, na szałas.
Stał ukryty w cieniu, solidny, przysadzisty jak chłopska chata.
– Pierwszorzędny szałas – rzucił z dumą Paragon. – Niech wiedzą, że warszawiacy umieją budować.
– Pierwszorzędny – powtórzył Perełka i pierwszy zagłębił się w leśną drogę, która przecinała lekki skłon wzgórza jak wykuty z żywej zieleni tunel.
– Paragon, skąd wiedziałeś, że na kolację będą pierogi z wiśniami? – Mandżaro trącił łokciem kolegę. Rozpromienionymi oczyma wskazał na wielki półmisek dymiący na środku stołu.
Paragon uśmiechnął się chytrze.
– Przecież od wieczora jestem inspektorem Scotland Yardu. Wy-de-ku-ko-wa-łem – przymrużył oko i skwitował odpowiedź jeszcze jednym uśmieszkiem ze swego bogatego repertuaru.
– Mówi się: wydedukowałem – poprawił go zawsze akuratny Mandżaro.
– Niech będzie „wydedukowałem”, grunt, że pierogi są jak senne marzenie.
Siedzieli przy niewielkim stoliku na werandzie leśniczówki. Wśród dzikiego wina, oplatającego ściany, brykały zapóźnione osy, a pod sufitem, wokół żarówki, wibrowała mgiełka drobnych muszek i ciem. W głębi stał ciemny, tajemniczy las.
Pani Lichoniowa, ciotka Perełki, nakładała na talerze wielkie, dymiące pierogi. Pachniało świeżo gotowanym ciastem i śmietaną. Pani Lichoniowa mówiła swym śpiewnym kresowym akcentem:
– Żeby mi chłopcy wszystko zjedli, a jak zabraknie, to doniosę. Tylko proszę jeść grzecznie i nie mlaskać, bo to nie gospoda Samopomocy Chłopskiej.
Paragon cmoknął z zachwytu.
– Niech się szanowna pani nie martwi, my to wszystko skonsumujemy. Manka nie będzie. Takich wdechowych pierogów jeszcze w życiu nie jadłem.
Pani Lichoniowa podziękowała mu uśmiechem. Nałożyła suto na talerz.
– Maniuś to grzeczny chłopiec, jeszcze nie spróbował, a już chwali.
– W Warszawie znamy się na savoir-vivrze, a zresztą nie trzeba jeść, wystarczy popatrzeć i już się wie, że najlepszy gatunek. Wiśnie prosto z drzewa, a śmietanka prosto od krowy. Takiej śmietanki jeszcze nie jadłem. Widać, że tutaj wody się nie dolewa.
Mandżaro kopnął go pod stołem.
– Nie czaruj – syknął, ale na Paragonie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Odwzajemnił się celnym kopnięciem w kostkę i z najuprzejmiejszym uśmiechem, na jaki go było stać, dorzucił:
– Z takimi pierożkami to na eksport można liczyć.
Pani Lichoniowa roześmiała się głośno i serdecznie.
– Czy Maniuś wszystkim prawi takie komplementy?
– Ciocia go jeszcze nie zna – wtrącił Perełka i z uwielbieniem spojrzał na swego najlepszego przyjaciela. – To najmorowszy chłopak na Górczewskiej, nawet na całej Woli.
– Wiem, wiem, pisałeś mi o nim – pani Lichoniowa jeszcze raz uraczyła Maniusia wdzięcznym uśmiechem. Naraz spojrzała w stronę lasu, ponad niewyraźną linię wierzchołków drzew. Przeżegnała się szybko: – W imię Ojca i Syna, błyska się!
– To na pogodę – uspokoił ją Paragon.
– Na pogodę błyska się od wschodu, od jeziora, a to nad zamkiem. O, tam! – pokazała wyciągniętą ręką.
Wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Było ciemno i tylko ponad czarną ścianą lasu migotały w rozsypce gwiazdy. Naraz niebieskawe światło rozjaśniło kawał martwego nieba, a na jego tle ukazały się niewyraźne zarysy starej baszty.
W drzwiach prowadzących z pokoju na werandę zjawił się wuj Perełki, leśniczy Lichoń. W półcieniu mignęła jego biała koszula. Pod stopami zatrzeszczały zeschnięte deski podłogi. Zrobiło się nagle cicho. Leśniczy stanął na schodkach, patrzył w stronę baszty.
– To wcale się nie błyska... – zabrzmiał w ciszy jego niski, przyjemny głos. – Co to może być?
– Może sztuczne ognie? – wtrącił Paragon.
– Skąd by teraz sztuczne ognie – powiedział jakby do siebie leśniczy. – Może to robotnicy. Słyszałem, że mają rozbierać lewe skrzydło zamku.
Pani Lichoniowa odetchnęła.
– Chwała Bogu, że burzy nie będzie. – Głos jej nabrał nagle ciepłego tonu: – No, chłopcy, jedzcie, bo pierogi wystygną.
Leśniczy usiadł do stołu. Był chudy, kościsty i nieco przygarbiony. Twarz miał pogodną, spaloną słońcem, i małe, jasne, bardzo niebieskie oczy. Powiódł tymi niebieskimi oczami po chłopcach, uśmiechnął się.
– Jak wam smakują pierogi?
– Pierwsza klasa! – wyrwał się Paragon. – Cud gastronomiczny!
Mandżaro chrząknął cicho, jakby chciał dać do zrozumienia, że taka przesada nie jest zbyt taktowna. Po chwili chrząknął powtórnie i zapytał tonem sprawozdawcy radiowego:
– Przepraszam, czy w tej okolicy jest dużo przestępców?
Leśniczy uniósł głowę znad talerza.
– Przestępców? A do czego ci przestępcy?
– Ostatnio zacząłem interesować się kryminologią.
– Czym?