Wakacje z duchami. Adam Bahdaj

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wakacje z duchami - Adam Bahdaj страница 5

Wakacje z duchami - Adam Bahdaj To lubię

Скачать книгу

miał ważne zadanie.

      Paragon aż podskoczył z radości.

      – Pan nadinspektor obudził się. Nareszcie zacznie się prawdziwa robota, a nie gadanie.

      Mandżaro zlekceważył tę uwagę.

      – Musimy wszystko zbadać – wyszeptał jeszcze ciszej i rozejrzał się, czy ktoś ich nie podsłuchuje. – Musimy zbadać, czy Trociowa mówi prawdę.

      Paragon zatarł dłonie.

      – Widzisz, Boguś, szef ma rację. Chodźmy, na co czekamy?

      – Dokąd chcesz iść?

      – Legalnie, na zamek.

      Mandżaro odsunął się na pół kroku jak od człowieka niebezpiecznego.

      – Ty chyba masz gorączkę. Ja myślałem, że śledztwo należy rozpocząć od Trociowej.

      – Jakie śledztwo?

      – W sprawie duchów.

      – Najpierw trzeba wiedzieć, czy te duchy są.

      – Trzeba wydedukować – powiedział z naciskiem Mandżaro.

      Paragon skrzywił się.

      – Dobra, będziemy dekukowali na zamku, a nie u Trociowej.

      – Mówi się: dedukowali.

      Paragon splunął z obrzydzeniem.

      – Jak jeszcze raz wypowiesz to słowo, to cię kopnę w kostkę. – Potem machnął ręką. – Róbcie, co chcecie. Ja idę na zamek.

      Pod jego trampkami cienko zaskrzypiał żwir. Potem wszystko ucichło. Tylko pod dachem leśniczówki odezwał się przejmujący głos puszczyka. W Perełce zamarło serce. Spoglądał w milczeniu w ledwo dostrzegalny zarys ścieżki i ze wstydem myślał, że w takiej sytuacji nie należało opuszczać przyjaciela. We dwóch byłoby im na pewno raźniej.

      Z zamyślenia wyrwał go głos Mandżara:

      – Zobaczysz, że on wróci najpóźniej za pół godziny.

      Perełka ogarnął go pogardliwym spojrzeniem.

      – To nie znasz Paragona.

      Chciał pobiec za przyjacielem, ale gdy spojrzał na czarną, nieprzebytą ścianę lasu i przypomniało mu się opowiadanie Trociowej, coś go zatrzymało w miejscu.

      Wolnym, niezdecydowanym krokiem powlókł się za Mandżarem. Długo jednak nie mógł zasnąć. Myślał o swym najlepszym przyjacielu – Paragonie.

* * *

      Paragon był już głęboko w lesie. Zanim jego oczy przywykły do mroku, letnia noc otuliła go szczelnie, zagarnęła miękko, jak nurt wody zagarnia pływaka. Szedł niemal instynktownie, stopami wyszukując twardszy grunt ścieżki. Nad nim szeleściło tajemniczo niskie sklepienie lasu. Ledwo dostrzegalne pół szmery, pół odgłosy wypełniały ciszę niepohamowanym lękiem.

      Po przyjeździe był już z Perełką na zamku. Wiedział, że gdy ścieżka się skończy, trzeba przejść przez park obok kościoła, potem jeszcze kawałek nad jeziorem, a potem w lewo wspiąć się do góry. Przypomniał sobie doskonale całą drogę, jednak nie był pewny, czy dobrze idzie. To przecież nie Wola, gdzie znał niemal każdy kamień i z pamięci mógł wyliczyć po kolei wszystkie domy na Górczewskiej. Tutaj panował inny krajobraz i inna topografia rządziła tym tajemniczym światem.

      Powoli ogarniał go dojmujący lęk. Zdawało mu się, że las – zbity, ciemny las – napełnia się jeszcze bardziej mrocznymi cieniami. Przystanął. Pomyślał, że lepiej będzie zawrócić. Ale gdy przypomniał sobie pełne niedowierzania spojrzenie Mandżara i kpiący ton jego głosu, ruszył jeszcze szybciej.

      Niech się dzieje, co chce! – pomyślał i dla dodania sobie odwagi zagwizdał piosenkę, która ostatnio przyplątała się i panowała niepodzielnie w jego pamięci. „Ri-fi-fi” brzmiało zawadiacko i dodawało otuchy. Przy akompaniamencie „Ri-fi-fi” przebrnął przez najmroczniejszy odcinek świerkowego młodnika i wydostał się na jaśniejszy obszar rozciągającego się za kościołem parku.

      W oknach plebanii jarzyły się światła. Przeciekały przez gęste krzewy i rozpraszały mrok. Można było dostrzec jaśniejsze pasma ścieżek i zarysy pięknych, rozłożystych drzew.

      Nie jest tak źle, jakby mogło być – pomyślał wesoło i jeszcze przyspieszył kroku. Wkrótce znalazł się nad jeziorem obok przystani. Woda leżała jak ołowiana tafla – ciężko i nieruchomo. Ani jednej zmarszczki na powierzchni. Przycumowane do pomostu kajaki wyglądały z brzegu jak wielkie egzotyczne ryby, wynurzające pyski z zakrzepłej głębiny.

      Maniuś jeszcze raz zaświstał swe ulubione „Ri-fi-fi”. Z drugiego brzegu odpowiedziało mu echo stłumionym „ru-fu-fu” i naraz zrobiło się jasno. Po zakrzepłej wodzie prześliznęły się błękitnawe refleksy, jak gdyby ktoś od dna puścił światła reflektorów. A potem daleko, w ciemnej otchłani nocy, coś jęknęło przeciągle i strasznie.

      Paragon przystanął. Wolno zwrócił głowę ku zamkowej baszcie. Naraz doznał takiego wrażenia, jak gdyby wrastał w ziemię i stawał się słupem lodu. Włosy zjeżyły mu się na głowie, a na czoło wystąpił kroplisty pot.

      Przy akompaniamencie piekielnych jęków na flance baszty ukazała się jasna i zwiewna postać. Jej białe, luźne szaty, przepojone niebieskawym, nieziemskim światłem, powiewały na wietrze. Nie szła ani nie kroczyła, lecz płynęła, jak gdyby wiatr lub inne nieokreślone siły przesuwały ją wzdłuż ciemnych murów.

      Trwało to moment, nie dłużej niż kilka głębokich oddechów wystraszonego chłopca. Naraz mrok zatopił basztę, a postać zniknęła jak zdmuchnięty płomień świecy.

      Paragon zerwał się do ucieczki. Biegł na oślep. Nawet nie spostrzegł, że przybliża się do zamku. Za chwilę znalazł się bowiem niedaleko wysokiej, gotyckiej bramy wiodącej na zamkowy dziedziniec. Tutaj zatrzymał się, odetchnął z ulgą; zobaczył jasno oświetlony barak, a przed barakiem zebranych ludzi. Stali w świetle zawieszonej na słupie żarówki. Wykrzykiwali coś żywo.

      Paragon przetarł oczy. Nie mylił się. Byli to żywi, normalni ludzie, a nie nocne zjawy. Ucieszył się niezmiernie i zaprag nął zbliżyć się do nich. Podszedł więc do baraku, przystanął za węgłem, z uczuciem wzrastającej ulgi przysłuchiwał się ich głośnej, wzburzonej rozmowie.

      Młody człowiek o wyglądzie sportowca stanął przed zwartą gromadą mężczyzn w granatowych kombinezonach. Żywo gestykulując, mówił napiętym głosem:

      – Opanujcie się, ludzie. Jutro musimy zacząć robotę. Ja tu od pięciu lat przyjeżdżam, ale nigdy nie słyszałem o żadnych duchach ani upiorach. Przyrzekam wam, że jutro zbadamy całą sprawę...

      – Panie

Скачать книгу