Czarna Kompania. Glen Cook
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 13
– Co to, do diabła, znaczy? – krzyknąłem.
– Proszę pana – odparła dziewczyna spod drzwi – pańscy przyjaciele nie zapłacili za ostatnią kolejkę.
– Gówno prawda.
Wyznawaliśmy zasadę: płać przy odbiorze. Spojrzałem na Porucznika. Zgodził się ze mną. Następnie przeniosłem wzrok na właściciela. Wyczułem jego chciwość. Sądził, że jesteśmy tak pijani, iż damy się oszukać.
– Jednooki, to ty wybrałeś tę złodziejską melinę – stwierdził Elmo. – Załatw to.
Nie trzeba go było namawiać. Jednooki pisnął jak świnia zaatakowana przez rzeźnika…
Czteroręczna paskuda wielkości szympansa wypadła spod naszego stolika. Rzuciła się na dziewczynę u drzwi. Zostawiła na jej udzie ślady kłów. Następnie wspięła się na uzbrojoną w maczugi górę mięśni. Zanim facet zorientował się, o co chodzi, krwawił już z tuzina ran.
Waza z owocami, stojąca na stole pośrodku sali, zniknęła w czarnych oparach. W sekundę później pojawiła się znowu, pełna po brzegi jadowitych węży.
Właściciel otworzył usta. Wybiegły z nich skarabeusze.
W ogólnym zamieszaniu udało nam się zwiać. Jednooki pokrzykiwał i chichotał jeszcze przez dłuższy czas.
Kapitan przyjrzał się nam. Staliśmy za jego stołem, jeden oparty o drugiego. Jednookiego nadal dręczyły napady śmiechu. Nawet Porucznik nie potrafił zachować obojętnej miny.
– Są pijani – stwierdził Kapitan.
– Jesteśmy pijani – zgodził się Jednooki. – Oczywiście, ogromnie, obrzydliwie pijani.
Porucznik szturchnął go w bok.
– Usiądźcie i zachowujcie się przyzwoicie, kiedy tu jesteście.
„Tu” oznaczało wytworny ogród, naprawdę wytworny, o niebo lepszy niż nasza poprzednia przystań. Nawet dziwki miały tu tytuły. Sposób, w jaki posadzono rośliny, i triki architektów ogrodniczych podzieliły ogrody na wiele na wpół odosobnionych obszarów. Były tam stawy, wieżyczki i kamienne chodniki, a w powietrzu unosił się wszechogarniający zapach kwiatów.
– Trochę tutaj dla nas za bogato – zauważyłem.
– Po co tu jesteśmy? – zapytał Porucznik.
Reszta zaczęła się rozglądać za czymś do siedzenia.
Kapitan wskazał na wielki kamienny stół, wokół którego mogłoby siedzieć dwudziestu ludzi.
– Zaproszono nas tu. Zachowujcie się odpowiednio.
Dotknął przypiętej do piersi odznaki. Oznaczała ona, że noszący ją znajduje się pod opieką Duszołapa. Każdy z nas miał podobną, lecz rzadko je przypinaliśmy. Gest Kapitana wskazywał, że powinniśmy naprawić ten błąd.
– To Schwytany nas zaprosił? – zapytałem. Wciąż walczyłem ze skutkami wypicia nadmiernej ilości ale. To powinno znaleźć się w Kronikach.
– Nie. Odznaki są na użytek obsługi.
Wskazał dłonią. Wszyscy, których było widać, mieli odznaki wskazujące na związek z tym czy z tamtym spośród Schwytanych. Rozpoznałem kilku z nich. Wyjec. Glizda. Władczyni Burz. Kulawiec.
– Zaprosił nas tu człowiek, który pragnie zaciągnąć się do Kompanii.
– Zaciągnąć się? Do Czarnej Kompanii? – zapytał Jednooki. – Upadł na głowę?
Minęły lata, odkąd przyjęliśmy ostatniego rekruta.
Kapitan uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– Pewnego razu jeden czarownik to zrobił.
– I do dzisiaj nie przestał żałować – poskarżył się Jednooki.
– Czemu więc nadal z nami jest? – zapytałem.
Jednooki nie odpowiedział. Nikt nie opuszcza Kompanii, chyba że nogami do przodu. Ta jednostka to nasza rodzina.
– Jaki on jest? – zapytał Porucznik.
Kapitan zamknął oczy.
– Niezwykły. Mógłby się przydać. Polubiłem go. Osądźcie jednak sami. Oto on. – Wskazał palcem na człowieka przyglądającego się ogrodom.
Nosił ubranie koloru szarego, wystrzępione i połatane. Był niski, chudy i ciemnoskóry. Czarny i przystojny. Zbliżał się zapewne do trzydziestki. Nie robił szczególnego wrażenia…
A jednak… Za drugim spojrzeniem zauważało się coś niezwykłego. Skupienie, twarz bez wyrazu, coś w jego postawie. Ogrody go nie onieśmielały.
Ludzie spoglądali na niego i marszczyli nosy. Nie widzieli człowieka. Widzieli łachmany, które budziły w nich odrazę. Fakt, że wpuszczono tu nas, był wystarczająco przykry, ale szmaciarze? To było już za wiele.
Wystrojony z przepychem służący podszedł do niego, by wskazać mu drzwi, przez które najwyraźniej wszedł przez pomyłkę.
Mężczyzna minął służącego, jakby ten nie istniał, i podszedł do nas. Poruszał się z pewną sztywnością, co wskazywało, że wracał dopiero do zdrowia.
– Kapitanie?
– Dobry wieczór. Proszę usiąść.
Ociężały generał sztabu odłączył się od grupy starszych oficerów i młodych, wysmukłych kobiet. Postąpił kilka kroków w naszą stronę i zatrzymał się. Kusiło go, żeby okazać nam swą nieprzychylność.
Rozpoznałem go. Lord Jalena. Zajmował stanowisko tak wysokie, jak tylko było to możliwe dla kogoś, kto nie był jednym z Dziesięciu Których Schwytano. Twarz miał czerwoną i nabrzmiałą. Jeśli nawet Kapitan go zauważył, nie dał tego po sobie poznać.
– Panowie, to jest… Kruk. Pragnie się do nas przyłączyć. Kruk to nie jest jego prawdziwe imię. To jednak nieważne. Wy również kłamaliście. Przedstawcie się i zadajcie mu pytania.
W tym Kruku było coś dziwnego. Najwyraźniej to on nas tu zaprosił. Nie przypominał zachowaniem ulicznego żebraka, wyglądał jednak jak ostatni łachmyta.
Lord Jalena zbliżył się do nas. Sapał ciężko. Na widok podobnych świń odczuwam ochotę, by zmusić je choć do połowy tego, do czego zmuszają swoich żołnierzy.
Spojrzał groźnie na Kapitana.
– Proszę pana – zaczął pomiędzy sapnięciami – ma pan takie koneksje, że nie możemy panu odmówić,