Czarna Kompania. Glen Cook
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 16
![Czarna Kompania - Glen Cook Czarna Kompania - Glen Cook Fantasy](/cover_pre460629.jpg)
W południowym Forsbergu panowały złudne pozory pokoju. Chłopstwo witało nas bez entuzjazmu, z chęcią jednak brało od nas pieniądze.
– To dlatego, że widok żołnierzy Pani płacących za cokolwiek to dla nich nowość – twierdził Kruk. – Oni po prostu biorą sobie wszystko, co wpadnie im w oko.
Kapitan chrząknął. Sami postępowalibyśmy podobnie, gdyby nie otrzymane polecenia. Duszołap rozkazał nam zachowywać się po dżentelmeńsku. Wręczył też Kapitanowi tęgą szkatułę. Kapitan nie oponował. Nie ma sensu robić sobie wrogów bez potrzeby.
Nasza podróż trwała już dwa miesiące. Za nami tysiące i setki przebytych kilometrów. Byliśmy wykończeni. Kapitan postanowił dać nam czas na wypoczynek na samej granicy strefy działań wojennych. Może zaczął mieć wątpliwości co do służby u Pani.
Tak czy inaczej, nie ma sensu szukać guza. Zwłaszcza jeśli płacą ci tyle samo, kiedy nie walczysz.
Kapitan poprowadził nas do lasu. Podczas gdy rozbijaliśmy obóz, pogrążył się w rozmowie z Krukiem. Obserwowałem ich.
To ciekawe. Pomiędzy nimi zaczęła powstawać jakaś więź. Nie rozumiałem tego, gdyż za mało wiedziałem o każdym z nich. Kruk był nową zagadką, Kapitan starą.
Przez te wszystkie lata nie dowiedziałem się o Kapitanie niemal niczego. Od czasu do czasu jakieś napomknienie dawało podstawy do spekulacji.
Urodził się w jednym z Miast-Klejnotów. Był zawodowym żołnierzem. Coś zrujnowało jego życie osobiste. Być może kobieta. Porzucił służbę oraz tytuły i został włóczęgą. Wreszcie zaciągnął się do naszej bandy duchowych wygnańców.
Każdy z nas ma swoją przeszłość. Podejrzewam, że kryjemy ją za zasłoną nie dlatego, że chcemy przed nią uciec, lecz dlatego, iż sądzimy, że staniemy się bardziej romantycznymi postaciami, jeśli będziemy, wodząc wokół oczyma, rzucać dyskretne uwagi na temat pięknych kobiet na zawsze pozostających poza naszym zasięgiem. Ci z nas, których dzieje odgrzebałem, uciekli przed prawem, nie przed tragicznymi miłościami.
Kapitan i Kruk byli jednak najwyraźniej pokrewnymi duszami. Rozbiliśmy obóz. Wystawiliśmy warty. Udaliśmy się na spoczynek. Choć wokół działo się wiele, żadna z walczących stron nie zauważyła nas od razu.
Milczek używał swych zdolności, by wspomóc spostrzegawczość naszych wartowników. Odkrył szpiegów ukrytych poza zewnętrzną linią naszych posterunków i ostrzegł Jednookiego, który zameldował o tym Kapitanowi.
Ten rozłożył mapę na pniu, na którym graliśmy zwykle w karty. Wcześniej przegnał zeń mnie, Jednookiego, Goblina i kilku innych.
– Gdzie oni są?
– Dwóch tutaj. Jeszcze dwóch tam. Jeden tutaj.
– Niech ktoś rozkaże wartownikom się ulotnić. Wymkniemy się niepostrzeżenie. Goblin. Gdzie Goblin? Każcie mu brać się do złudzeń.
Kapitan postanowił w nic się nie wdawać. Decyzja godna pochwały, uznałem.
Po kilku minutach zapytał:
– Gdzie Kruk?
– Chyba poszedł rozliczyć się ze szpiegami – odparłem.
– Co? Czy to idiota? – Twarz Kapitana pociemniała. – Czego, do diabła, chcesz?
Goblin pisnął jak nadepnięty szczur. Robi to od czasu do czasu. Wybuch Kapitana sprawił, że zabrzmiało to jak głos pisklęcia.
– Wzywał mnie pan.
Kapitan tupał nogami. Warczał i krzywił się. Gdyby miał talent Goblina lub Jednookiego, dym zacząłby mu buchać z uszu.
Mrugnąłem do Goblina, który uśmiechnął się jak wielka ropucha. Ten mały, człapiący taniec wojenny miał nas po prostu ostrzec, żeby go nie drażnić. Kapitan grzebał w mapach, rzucał ponure spojrzenia, czepiał się mnie.
– To mi się nie podoba. Czy ty go do tego namówiłeś?
– Cholera, nie.
Nie usiłuję tworzyć historii Kompanii. Zapisuję ją tylko.
Nagle pojawił się Kruk. Rzucił zwłoki do stóp Kapitana i zademonstrował sznur okropnych trofeów.
– Co to, do diabła?
– Kciuki. W tych okolicach się je zbiera.
Kapitan pozieleniał na twarzy.
– Po co nam trupy?
– Wsadźmy mu stopy w ognisko i tak zostawmy. Nie będą marnować czasu na zastanawianie się, jak ich odkryliśmy.
Jednooki, Goblin i Milczek rzucili urok na Kompanię. Wymknęliśmy się jak śliska ryba z palców niezgrabnego rybaka. Nieprzyjacielski batalion, który skradał się ku nam, nie zdążył nawet złapać naszej woni. Skierowaliśmy się prosto na północ. Kapitan miał zamiar odszukać Kulawca.
Późnym popołudniem Jednooki zaintonował marsza. Goblin pisnął na znak protestu. Jednooki uśmiechnął się i zaczął śpiewać jeszcze głośniej.
– On zmienia słowa! – kwiczał Goblin.
Ludzie uśmiechali się i czekali. Jednooki i Goblin od wieków toczyli pojedynki. Jednooki zawsze szuka zwady, a Goblin potrafi być drażliwy jak świeże oparzenie. Ich kłótnie dostarczają nam rozrywki.
Tym razem Goblin nie podjął rękawicy. Zignorował Jednookiego. Mały Murzyn poczuł się urażony. Zaczął śpiewać jeszcze głośniej. Oczekiwaliśmy fajerwerków, a tu wiało nudą. Niepowodzenie wprawiło Jednookiego w ponury nastrój.
Chwilę później Goblin powiedział mi:
– Miej gały otwarte, Konował. To dziwna okolica. Tu wszystko może się zdarzyć.
Zachichotał.
Giez wylądował na zadzie wierzchowca Jednookiego. Zwierzę zarżało i stanęło dęba. Zaspany Jednooki zwalił się z siodła. Wszyscy ryknęli śmiechem. Mały, zasuszony czarodziej podniósł się z ziemi, przeklinając i wymachując swym wyświechtanym kapeluszem. Walnął konia wolną ręką. Trafił prosto w czoło zwierzęcia. Nagle zaczął podskakiwać z jękiem i dmuchać sobie w knykcie.
W nagrodę usłyszał serię gwizdów. Goblin uśmiechał się głupkowato.
Wkrótce Jednooki ponownie pogrążył się w drzemce. Można się tego nauczyć po wielu uciążliwych kilometrach jazdy wierzchem. Ptak usiadł mu na ramieniu. Żachnął się i odpędził go ręką… Ptak zostawił wielki, cuchnący,