Zapach śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapach śmierci - Simon Beckett страница 2
A jednak w niższych stężeniach indol ma delikatny, kwiatowy aromat, ceniony przez producentów perfum. Heksanal – gaz wydzielany zarówno na początku, jak i pod koniec procesu rozkładu – przypomina zapachem świeżo skoszoną trawę, butanol roztacza zaś woń opadłych liści.
Woń rozkładu może obejmować wszystkie te nuty zapachowe, tworząc bukiet tak złożony jak w dobrym winie. A ponieważ nieprzewidywalność jest dominującą cechą śmierci, to ta nieraz anonsuje swoją obecność zupełnie inaczej.
Czasami w najmniej oczekiwany sposób.
– Proszę patrzeć pod nogi, panie doktorze – ostrzegł mnie idący przede mną Whelan. – Wystarczy jeden nieuważny krok i spadnie pan piętro niżej.
Nie musiał mi przypominać. Schyliłem się pod belką stropową, ostrożnie stawiając stopy. Na przepastnym strychu było jak w piecu. Powietrze w niskiej przestrzeni pod dachem z łupków nagrzewało się przez cały dzień, a maska na twarzy utrudniała oddychanie. Elastyczny kaptur kombinezonu ochronnego wrzynał mi się w twarz. Spróbowałem raz jeszcze otrzeć z czoła pot, ale udało mi się go tylko trochę rozmazać.
Poddasze starego szpitala było ogromne. Ciągnęło się we wszystkie strony, ginąc w mroku poza zasięgiem tymczasowo ustawionych źródeł światła. Na podłodze ułożono chodnik z aluminiowych płytek, który z każdym krokiem rytmicznie uginał się i prostował pod naszym ciężarem.
Miałem nadzieję, że legary pod spodem nie są spróchniałe.
– Zna pan tę część miasta? – zapytał Whelan przez ramię. Akcent wskazywał, że komisarz wychował się daleko na północ od Londynu, raczej nad Tyne niż nad Tamizą. Był przysadzistym mężczyzną po czterdziestce. Kilkanaście minut wcześniej, kiedy po mnie wyszedł, miałem okazję zobaczyć jego sztywne siwe włosy i brodę, wilgotne i oklapłe od potu. Teraz głowę i twarz miał niemal całkowicie zasłonięte maską i białym kombinezonem.
– Niezbyt.
– Tak, to nie jest okolica, w którą chciałoby się zapuszczać bez ważnego powodu. A nawet i wtedy niekoniecznie. – Schylił się, żeby przejść pod skośną belką. – Uwaga na głowę.
Poszedłem w jego ślady. Mimo specjalnych płytek poruszanie się po strychu nie było najłatwiejsze. Grube drewniane belki krzyżowały się nisko nad głowami, gotowe roztrzaskać czaszkę każdemu, kto nie schyli się wystarczająco nisko, na wysokości kostek zaś wiły się stare rury czyhające na nieuważnie postawioną stopę. Raz po raz, wydawałoby się, że w zupełnie przypadkowych miejscach, na drodze wyrastały osmalone ceglane kominy, blokując przejście i wymuszając okrężny przebieg aluminiowych chodników.
Odgarnąłem pajęczynę, która musnęła mnie po twarzy. Mnóstwo ich zwisało z surowych desek dachu, oblepione brudem przypominały wystrzępione lambrekiny teatralne. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu, zmieniająca żółty niegdyś materiał izolacyjny pomiędzy legarami we wstrętny brązowy futrzak. Pyłki kurzu wirowały w powietrzu, lśniły w jasnym świetle. Pomimo maski czułem pył w oczach i ustach.
Uchyliłem się gwałtownie, bo nie tyle zauważyłem, ile wyczułem jakiś nagły ruch gdzieś w ciemności pod dachem. Kiedy jednak zadarłem głowę, nic nie zobaczyłem. Złożyłem to na karb zbyt bujnej wyobraźni i znów skupiłem się na patrzeniu pod nogi.
Przed nami, w kręgu jasnych lamp, znajdował się nasz cel. Grupka odzianych na biało postaci stała w jaskrawym świetle na nieco większej wysepce metalowych paneli rozłożonych wokół jednego z kominów. Dobiegał nas szmer rozmowy stłumionej przez maski na twarzach. Technik kryminalistyczny robił zdjęcia czegoś, co leżało u ich stóp.
Whelan zatrzymał się kilka kroków od grupy.
– Pani nadkomisarz? Jest już antropolog.
Jedna z osób zwróciła się w moją stronę. Niewielki fragment twarzy widoczny nad maską był zaczerwieniony i lśnił od potu. W bezkształtnym kombinezonie trudno byłoby określić płeć tej postaci, ale już nie pierwszy raz mieliśmy razem pracować. Kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że grupka stoi wokół czegoś zawiniętego w plastikową płachtę, przypominało to zrolowany dywan. Na jednym końcu opakowanie zostało częściowo rozwinięte.
Z dziury wystawała zmumifikowana twarz z pustymi oczodołami i karmelową skórą naciągniętą ciasno na kościach policzkowych.
Pochłonięty tym widokiem nie zwróciłem uwagi na niską belkę stropową i wyrżnąłem głową tak mocno, że aż mi zadzwoniły zęby.
– Ostrożnie – powiedział Whelan.
Potarłem się po głowie, czując raczej zażenowanie niż ból. „Świetne wejście”. Kilka par oczu zmierzyło mnie niechętnym spojrzeniem znad masek. Tylko kobieta, do której zwrócił się wcześniej Whelan, wyglądała na rozbawioną, a wokół jej oczu pojawiły się zmarszczki świadczące o wesołym uśmiechu.
– Witamy u Świętego Judy – powiedziała nadkomisarz Sharon Ward.
Dwanaście godzin wcześniej przebudziłem się z koszmaru. Zerwałem się gwałtownie, siadając wyprostowany na łóżku, niepewny, gdzie jestem, a ręka odruchowo powędrowała do brzucha, macając w poszukiwaniu lepkiej krwi. Skórę miałem jednak suchą i nienaruszoną, jeśli nie liczyć śladu po dawno zabliźnionej ranie.
– Wszystko w porządku?
Rachel podparła się na łokciu i położyła dłoń na mojej piersi, wyraźnie zaniepokojona. Światło dnia przesączało się przez ciężkie zasłony, wydobywając z mroku pomieszczenie, które dopiero teraz powoli nabierało znajomych kształtów.
Pokiwałem głową, czując, że uspokaja mi się oddech.
– Przepraszam.
– Znowu zły sen?
Mignęło mi wspomnienie plam ciemnej krwi i ostrza noża lśniącego w słońcu.
– Nie taki zły. Obudziłem cię?
– Mnie i cały dom. – Uśmiechnęła się na widok mojej miny. – Spokojnie, żartuję. Tylko się rzucałeś, nikt nie mógł tego usłyszeć. Śniło ci się to, co zawsze?
– Nie pamiętam. Która godzina?
– Trochę po siódmej. Właśnie miałam wstać i zrobić kawę.
Pozostałości koszmaru wciąż oblepiały mnie niczym zimny pot, ale spuściłem nogi na podłogę i wstałem.
– Poleż sobie, ja zaparzę.
Wciągnąłem jakieś ubrania, wyszedłem z sypialni i delikatnie zamknąłem za sobą drzwi. Kiedy znalazłem się sam na korytarzu, uśmiech zniknął