Zapach śmierci. Simon Beckett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zapach śmierci - Simon Beckett страница 5

Zapach śmierci - Simon  Beckett Dr David Hunter

Скачать книгу

ograniczano. Na tym etapie byłem już przekonany, że cała ta sprawa to był fałszywy alarm, i postanowiłem wrócić do domu, gdy tylko dobiegnie końca okres najmu bezpiecznego, ale i bezdusznego apartamentu w Ballard Court. Jeszcze nie powiedziałem o tym Rachel, bo uznałem, że będzie na to czas. Nie chciałem psuć naszego ostatniego wspólnego wieczoru.

      Okazało się jednak, że zrobił to ktoś inny.

      Telefon zadzwonił, kiedy szykowaliśmy kolację, oboje uparcie udając, że Rachel wcale nie wyjeżdża następnego ranka. Zachodzące słońce złociło okna, rzucając długie cienie i przypominając nam, że lato dobiegło końca. Zerknąłem na Rachel. Nie spodziewałem się żadnych telefonów i nie przychodził mi do głowy nikt, kto mógłby dzwonić w niedzielny wieczór. Uniosła brew, ale nic nie powiedziała, kiedy wziąłem komórkę do ręki. Na ekranie wyświetlało się nazwisko Sharon Ward.

      Odwróciłem się do Rachel.

      – Praca. Nie muszę odbierać.

      Zmrużyła oczy w uśmiechu, ale zanim się odwróciła, dojrzałem w nich coś, czego nie potrafiłem zidentyfikować.

      – Musisz – odparła.

      Większość ludzi uznałaby mój zawód za dziwaczny. Może nawet makabryczny. Spędzam więcej czasu z martwymi niż z żywymi, badam proces rozkładu oraz towarzyszące mu zmiany, żeby zidentyfikować ludzkie szczątki i zrozumieć, co mogło je doprowadzić do takiego stanu.

      To powołanie, profesja często mroczna, ale potrzebna. Kiedy zobaczyłem na wyświetlaczu nazwisko Ward, od razu wiedziałem, co to może oznaczać. Poznaliśmy się po tym, jak ktoś zostawił rozczłonkowane zwłoki dosłownie na moim progu. Wtedy służyła w stopniu komisarza, ale niedawno awansowała i teraz jako nadkomisarz stała na czele jednego z zespołów śledczych londyńskiej policji. Skoro dzwoniła do mnie w niedzielę wieczorem, to raczej nie w celach towarzyskich.

      O tym, jak bardzo zobojętniałem, może świadczyć fakt, że ledwie poczułem leciutkie ukłucie niepokoju. To Ward zawiadomiła mnie kilka miesięcy wcześniej, że odcisk palca znaleziony w moim mieszkaniu należał do Grace Strachan. Od tamtej pory utrzymywaliśmy sporadyczny kontakt – na bieżąco informowała mnie o postępach w poszukiwaniu kobiety, która próbowała mnie zabić. A raczej o ich braku. W tej sytuacji nawet nie brałem pod uwagę możliwości, że jej telefon może mieć związek z czymkolwiek poza pracą.

      I rzeczywiście. Na poddaszu opuszczonego szpitala w Blakenheath, w północnym Londynie, znaleziono ciało. Stara lecznica już od wielu lat stała pusta, nawiedzana jedynie przez pijaków, narkomanów i osoby bezdomne. Niezidentyfikowane szczątki sprawiały wrażenie dość starych, a z uwagi na ich kiepski stan potrzebna była konsultacja antropologa kryminalistycznego. Skoro mieszkam w okolicy, to może mógłbym zajrzeć na chwilę?

      Mógłbym.

      Nie tak wyobrażałem sobie ostatni wieczór z Rachel przed trzymiesięczną rozłąką. Powiedziała mi jednak, że lepiej będzie, jeśli pojadę do pracy, niż żebyśmy snuli się po mieszkaniu przybici zbliżającym się nieuchronnie pożegnaniem. No jedź, powiedziała, czekają na ciebie.

      W zapadającym mroku jechałem do Świętego Judy. Nie znałem Blakenheath, ale po ulicach było widać, że dzielnica stanowi typowy tygiel różnych kultur. Karaibskie, azjatyckie i europejskie sklepy i bary z jedzeniem na wynos sąsiadowały z obskurnymi lokalami użytkowymi zamkniętymi na głucho. Liczba tych ostatnich wzrastała, im dalej się zapuszczałem, aż zaczęły mnie otaczać całkowicie wyludnione ulice. W końcu wyrósł przede mną wysoki mur biegnący równolegle do drogi. Kamienna ściana była zwieńczona starymi żelaznymi prętami, przez które wystawały nieprzycinane gałęzie, jakby drzewa próbowały stamtąd uciec. Myślałem, że to park, dopóki nie dotarłem do wejścia. Nad kamiennymi filarami bramy wznosił się zardzewiały łuk z kutego żelaza, na którym widniał wykonany dużymi, zdobnymi literami napis „Szpital Królewski im. Świętego Judy”.

      Obok, na murze, wisiał żałosny, oberwany plakat z przejmującym hasłem: „Ratujmy Świętego Judę”.

      Przy jednym z filarów stała na straży młoda policjantka. Przedstawiłem się i musiałem zaczekać, aż sprawdzi moje uprawnienia.

      – Prosto podjazdem aż do końca – powiedziała.

      Kiedy przejechałem przez łukową bramę, reflektory samochodu oświetliły tablicę z mapą szpitala, tak wyblakłą, że praktycznie nieczytelną. Moje początkowe skojarzenie z parkiem nie było zupełnie chybione. Dojrzałe drzewa zasłaniały mur, domyślałem się, że cały teren musiał kiedyś być pełen pawilonów rozrzuconych wśród zieleni. Teraz nie było tu niczego. Po zburzonych budynkach zostały tylko niechlujne sterty cegieł i betonu.

      Czułem się, jakbym jechał przez zbombardowane miasto, ciemne i wyludnione. Mrok rozjaśniały jedynie jasne snopy reflektorów auta. Gęste drzewa i wysoki mur skutecznie blokowały dopływ światła z okolicznych ulic, przez co teren zdawał się znacznie silniej odizolowany niż w rzeczywistości. Minąwszy kolejną kupę gruzu, zobaczyłem wreszcie radiowozy i furgonetki policyjne zaparkowane na dziedzińcu przed ocalałym szpitalem. Wiktoriański budynek miał trzy piętra i szerokie schody prowadzące do centralnego portyku w stylu greckim. Zabite deskami okna ziały ślepo w poczerniałych kamiennych ścianach, ale gmach, choć zrujnowany, zachował dawny majestat i wielkość. Gzymsy były bogato rzeźbione, a portyk wspierał się na żłobionych kamiennych kolumnach. Nad wszystkim górowała kanciasta sylwetka wieży zegarowej wznosząca się ze spadzistego dachu – na tle nocnego nieba przypominała surowy, karzący palec.

      Znowu podałem swoje dane i wysłano mnie do przyczepy, żebym przebrał się w kombinezon i założył sprzęt ochronny. Na schodach prowadzących do głównego wejścia czekał już na mnie Whelan, który przedstawił się jako zastępca Ward. Wielkie podwójne wrota, pokryte graffiti, zostały otwarte na oścież. Wewnątrz było chłodno i wilgotno. W powietrzu unosiła się ostra woń stęchlizny, pleśni i moczu. W dawnym holu głównym ustawiono lampy, które oświetlały pokryte zaciekami ściany z wybrzuszonym tynkiem i zasypaną gruzem podłogę. Z boku znajdował się przeszklony boks z szyldem „Ambulatorium”.

      Walające się wszędzie puszki po piwie i puste butelki, a także zwęglone pozostałości po ogniskach świadczyły jednak, że szpital miewał jeszcze odwiedzających. Moje kroki niosły się głuchym echem, kiedy wdrapywałem się po krętych schodach wokół szybu dawno nieczynnej windy. Reflektory ustawione na podestach oświetlały zakurzone tabliczki wskazujące drogę do pracowni rentgenowskiej, badań endoskopowych, EKG i innych dawno zapomnianych gabinetów.

      – Typowy szpital – wydyszał Whelan, kiedy dotarliśmy do szczytu schodów. Choć pokonaliśmy zaledwie trzy piętra, wysokie sufity znacznie wydłużyły drogę. – Jeśli nawet pacjent zgłosiłby się zdrowy, to włażenie po tych schodach by go wykończyło.

      Ruszył przed siebie długim korytarzem, wzdłuż którego ustawiono jeszcze więcej lamp. Mijaliśmy opustoszałe sale z zamontowanymi w ciężkich drzwiach małymi szybkami umożliwiającymi zajrzenie w ciemność. Okruchy tynku chrzęściły nam pod butami, a przegniły sufit miejscami całkiem odpadł, odsłaniając gołe drewniane listwy. Tutaj butelek i puszek było znacznie mniej, ale nic dziwnego – po co się wspinać taki kawał drogi, żeby urządzić libację?

      Światła doprowadziły nas do rozkładanej aluminiowej drabinki, nowej

Скачать книгу