Zapach śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapach śmierci - Simon Beckett страница 3
Napełniłem kawiarkę i postawiłem na kuchence, a potem nalałem sobie szklankę wody z kranu. Wypiłem, stojąc przy oknie i patrząc na zielone łąki rozciągające się za sadem. Słońce już wisiało na nieprawdopodobnie błękitnym niebie. W oddali pasły się owce, a z boku rósł nieduży lasek – liście na drzewach już się czerwieniły. Jeszcze nie zaczęły spadać, ale niedługo miało się to zmienić. Widok przypominał fotografię w kalendarzu ze sklepu z pamiątkami, jakby nigdy nie mogło się tu wydarzyć nic złego.
O innych miejscach też tak kiedyś myślałem.
Jason opisywał ten drugi dom dzielony z Anją jako domek na wsi. W porównaniu z ich londyńską posiadłością, ogromną willą w Belsize Park, może i był to domek, ale to określenie nie oddawało mu sprawiedliwości. Budynek z kamienia o ciepłej barwie, typowego dla regionu Cotswolds, był starym, rozłożystym domiszczem z dachem krytym strzechą i mógłby z powodzeniem trafić na okładkę magazynu poświęconego architekturze i ogrodnictwu. Stał na obrzeżach malowniczego miasteczka, z pubem nagrodzonym gwiazdką Michelina i wąską główną ulicą, w każdy weekend zastawianą przez range rovery, mercedesy i bmw.
Kiedy Jason i Anja zaprosili nas na długi weekend, obawiałem się krępującej atmosfery. Byli moimi najlepszymi przyjaciółmi, jeszcze zanim moja żona i córka zginęły w wypadku samochodowym. Poznałem Karę u nich na imprezie, byli rodzicami chrzestnymi Alice, a ja ojcem chrzestnym ich córeczki Mii. Ku mojej uldze całkiem nieźle dogadywali się z Rachel, ale kolacja czy drinki raz na jakiś czas to zupełnie co innego niż spędzenie kilku dni w swoim towarzystwie. Poznaliśmy się z Rachel zaledwie kilka miesięcy wcześniej, podczas traumatycznego śledztwa w sprawie zbrodni na bagnach u wybrzeża Essex. Martwiłem się, że zabranie jej z dłuższą wizytą do przyjaciół z mojego dawnego życia może jej się wydać dziwne, że z powodu łączącej mnie z Jasonem i Anją wspólnej historii poczuje się wykluczona.
Wszystko jednak szło gładko. Nawet jeśli od czasu do czasu ogarniało mnie dziwne poczucie odklejenia, jakby stare życie nakładało się na nowe, nie trwało ono długo. Przez cały weekend włóczyliśmy się po lasach i polach Cotswolds, przesiadywaliśmy w pubach, nieśpiesznie jedząc obiad, i spędzaliśmy leniwie długie letnie wieczory. Były to pod każdym względem sielankowe dni.
Jeśli nie liczyć tego koszmaru.
Za moimi plecami woda zaczęła bulgotać, wypełniając kuchnię aromatem kawy. Zdjąłem kawiarkę z kuchenki i właśnie rozlewałem napój do dwóch kubków, kiedy usłyszałem ciężkie kroki na skrzypiących schodach. Nie musiałem się nawet odwracać, domyśliłem się, że to Jason.
– Cześć – powiedział, wtaczając się do kuchni jeszcze wyraźnie zaspany, wymięty i rozczochrany. – Wcześnie wstałeś.
– Chciałem się napić kawy. Mam nadzieję, że to nie problem.
– Nie ma sprawy, o ile dla mnie też wystarczy.
Klapnął na taboret przy wyspie kuchennej i bez większego zapału spróbował ciaśniej owinąć szlafrok frotté na swojej pękatej sylwetce, ale szybko dał sobie spokój. Z wycięcia szlafroka kipiały ciemne włosy, które pięły się z torsu po szyi aż do linii zarostu. Twarz porośnięta rzadką szczeciną i łysiejąca głowa zdawały się należeć do innego ciała.
Z pomrukiem wdzięczności przyjął ode mnie kubek z kawą. Poznaliśmy się jako studenci medycyny, w dawnych czasach, zanim życie skierowało mnie na zupełnie inną drogę. Wybrałem krętą ścieżkę kariery antropologa sądowego, Jason zaś został wziętym chirurgiem ortopedą, który mógł sobie pozwolić na dom na wsi w Cotswolds. Już w młodości nie należał do rannych ptaszków, a przez lata nic się w tym względzie nie zmieniło. Na pewno nie pomogło mu też wino wypite poprzedniego wieczoru.
Napił się kawy i aż go wykrzywiło.
– Pewnie nie masz żadnego sposobu na kaca?
– Mniej pić.
– Bardzo śmieszne. – Ostrożnie pociągnął mniejszy łyk z kubka. – Kiedy musicie się zbierać?
– Dopiero po południu.
Przyjechaliśmy moim „nowym” samochodem – używaną, ale porządną terenówką – a do Londynu mogliśmy wrócić nawet wieczorem. Jednak przypomnienie, że weekend zbliża się ku końcowi, a także myśl o następnym dniu sprawiły, że zakłuło mnie w sercu.
– O której Rachel ma jutro lot? – zapytał Jason, jakby czytał mi w myślach.
– Przed południem.
Przyjrzał mi się uważnie.
– Wszystko w porządku?
– Jasne.
– To tylko parę miesięcy. Nic takiego.
– Wiem.
Jeszcze przez chwilę przyglądał mi się z namysłem, ale nie podjął wątku. Z grymasem bólu na twarzy podszedł do szafki i wyciągnął pudełko paracetamolu. Mięsistymi paluchami zgrabnie wycisnął z blistra dwie tabletki.
– Jezu, ale mnie łeb napierdala – powiedział, odkręcając butelkę wody mineralnej z lodówki. Popił tabletki i łypnął na mnie spode łba. – Nie zaczynaj.
– Nic nie mówię.
– Nie musisz. – Kiwnął ponaglająco ręką. – No dalej, wyrzuć to z siebie.
– Po co? Przecież to wszystko wiesz, nie powiem ci nic nowego.
Już w czasach studenckich Jason miał ogromny apetyt, nie tylko na jedzenie. Teraz jednak osiągnął wiek, w którym nieumiarkowanie zaczęło dawać o sobie znać. Zawsze mocno zbudowany, w ostatnim czasie jeszcze bardziej przytył, a rysy twarzy zaczęły się rozmywać w opuchliźnie pasującej do niezdrowego kolorytu cery. Jednak dopiero niedawno odnowiliśmy przyjaźń po wieloletniej przerwie, więc czułem, że nie wypada mi wprost poruszyć tego tematu, jak zrobiłbym dawniej. Ulżyło mi, że sam o tym wspomniał.
– Mam ostatnio dużo stresu w pracy. – Wzruszył ramionami, gapiąc się w okno. – Cięcia budżetowe, rosnące kolejki. Straszny bajzel. Czasem sobie myślę, że dobrze zrobiłeś, wykręciłeś się w samą porę.
Znacząco rozejrzałem się po pięknie urządzonej kuchni.
– Tobie też nie najgorzej się powodzi.
– Wiesz, o co mi chodzi. No ale nieważne, grunt, że może i trochę sobie ostatnio dogadzam, ale przecież nie wciągam koki ani nic takiego.
– To na pewno dobra wiadomość dla twoich pacjentów.
– Moi przynajmniej jeszcze żyją.
Cięta riposta wyraźnie poprawiła mu humor. Gładząc się po brzuchu, ruszył do lodówki.
– Może kanapkę z bekonem?
Wyjechaliśmy z Rachel po obiedzie. Jason zrobił niedzielną