Zapach śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapach śmierci - Simon Beckett страница 4
– W takim razie nie powinieneś mieć nic przeciwko zabraniu małego co nieco, prawda? – zapytała Anja z uśmiechem.
Podróż powrotna do Londynu upłynęła nam w milczeniu. Był piękny wieczór, pola Cotswolds mieniły się zielenią i złotem, drzewa zaczynały przybierać rdzawy odcień zwiastujący nadchodzącą jesień. Jednak widmo jutrzejszego wyjazdu Rachel unosiło się między nami, psując atmosferę w samochodzie.
– To tylko trzy miesiące – powiedziała nagle Rachel, jakby kontynuowała niewypowiedziany dialog. – A Grecja jest całkiem blisko.
– Wiem.
Wcale nie tak blisko, ale wiedziałem, do czego pije. Wcześniej tego lata odrzuciła propozycję wyjazdu do Australii, gdzie mogłaby rozwijać swoją karierę oceanografki, więc nie miałem prawa narzekać na krótki wyjazd badawczy na Morze Egejskie.
– Lot trwa tylko cztery godziny. Mógłbyś mnie odwiedzić, może nawet zostać na dłużej.
– Wszystko w porządku, Rachel. Naprawdę. – Już uzgodniliśmy, że lepiej jej będzie skupić się całkowicie na nowej pracy. – Taki masz zawód, musisz jechać. Zobaczymy się niedługo.
– Wiem. Ale jest mi teraz strasznie ciężko.
Mnie też było ciężko. Domyślałem się, że to właśnie dlatego Jason i Anja (prawdopodobnie głównie Anja) zaprosili nas na weekend – żebyśmy czymś się zajęli i nie myśleli o wyjeździe Rachel.
Teraz jednak nie dało się już od tego uciec. Rachel przejrzała ubogą kolekcję płyt, które woziłem w samochodzie.
– Może to? The Cat Jimmy’ego Smitha?
– Może coś innego.
Rachel się poddała i włączyła radio. Już do końca podróży zamiast ciszy towarzyszyła nam nastawiona cicho audycja o hodowli alpak. Pola ustąpiły zabudowaniom rozlanych przedmieść, a wkrótce miejskim budowlom z betonu i cegły. Odruchowo chciałem się skierować do mojego starego mieszkania we wschodnim Londynie, ale się zreflektowałem. Nie mieszkałem tam już niemal od początku lata, ale ciągle dziwnie mi było jechać gdzie indziej.
Skręciłem w cichą ulicę wysadzaną drzewami. Minąłem białe georgiańskie domy w zadrzewionych ogródkach i pojechałem dalej, do górującego nad nimi apartamentowca – na tym tle rażąco nowoczesnego, choć zbudowano go w latach siedemdziesiątych. Ballard Court był kanciastym, betonowym molochem, dziesięciopiętrowym kompleksem, w którego szybach z przydymionego szkła odbijała się przytłumiona wersja wieczornego nieba. Mówiono mi, że to ważny przykład brutalizmu w architekturze, a ja bez oporów w to wierzyłem. Budynek niewątpliwie miał w sobie coś brutalnego.
Zatrzymałem się pod bramą i wpisałem kod na domofonie. Czekając, aż brama się otworzy, zagapiłem się bez entuzjazmu na piętrzące się w górze balkony, gdy nagle zorientowałem się, że Rachel mi się przygląda.
– Co tam?
– Nic – odparła, ale na jej ustach błąkał się uśmieszek.
Po wjeździe musieliśmy znowu poczekać, tym razem na otwarcie elektrycznej bramy do garażu podziemnego, ale w końcu zaparkowałem na przydzielonym miejscu. Raz niechcący zająłem cudze miejsce i dostałem od zarządu wspólnoty zdawkowy list z ostrzeżeniem, że podobne naruszenia regulaminu nie będą tolerowane.
W Ballard Court obowiązywało wiele surowych reguł.
Wjechaliśmy windą na piąte piętro. W holu głównym była recepcja i dyżurował portier, ale ponieważ tylko mieszkańcy mieli dostęp do garażu, windy omijały foyer i prowadziły prosto do mieszkań. Po otwarciu drzwi windy oczom pasażerów ukazywał się obszerny hol, wokół którego umieszczono w dość dużej odległości od siebie ponumerowane drzwi z drewna tekowego. Za każdym razem przypominało mi to hotel, a wrażenie to potęgowała jeszcze delikatna woń mięty, która zdawała się zawsze unosić w powietrzu.
Stukając butami na marmurowej posadzce, przeszliśmy korytarzem do mieszkania. Popchnąłem ciężkie drzwi, puszczając Rachel przodem, i pozwoliłem im zamknąć się za nami powoli z cichym kliknięciem. Wyłożony dywanem przedpokój prowadził do ogromnej kuchni ze zwieńczonym łukiem przejściem wprost do jadalni i salonu. Tam podłoga była wyłożona tym samym wygłuszającym dywanem, idealnie uzupełniającym terakotowe płytki w kuchni. Na ścianach wisiały abstrakcyjne obrazy, a sofa obita skórą koloru kawy z mlekiem była tak głęboka, że można było się w niej zatopić. Był to bez dwóch zdań przepiękny apartament, bez porównania ze skromnym mieszkankiem na parterze szeregowca, które do niedawna zajmowałem.
Nie znosiłem tego miejsca.
Jason mi je załatwił. Jego znajomy ze szpitala przenosił się na pół roku do Kanady i nie chciał zostawiać pustego mieszkania. Wolał nie wynajmować go przez agencję, a że ja – niechętnie – rozważałem przeprowadzkę, Jason zasugerował, żebyśmy wzajemnie sobie pomogli. Czynsz miał być absurdalnie niski, a chociaż Jason się wypierał, podejrzewałem, że mógł maczać w tym palce. Nadal nie byłem przekonany, aż w końcu Rachel się wtrąciła. W moim mieszkaniu nie będę bezpieczny, twierdziła ze złością w zielonych oczach. Już raz zostałem tam zaatakowany, niemal zginąłem: czy naprawdę zamierzałem ignorować zalecenia policji i ryzykować życie przez głupi upór i dumę?
Miała trochę racji.
Kilka lat wcześniej niejaka Grace Strachan dźgnęła mnie nożem i zostawiła, żebym się wykrwawił na własnym progu. Ta agresywna psychotyczka, która obwiniała mnie o śmierć swojego brata, zniknęła zaraz po ataku i ślad po niej zaginął. Rany długo się goiły – zwłaszcza te psychiczne – ale stopniowo zacząłem wierzyć, że niebezpieczeństwo minęło. Trudno było mi sobie wyobrazić, żeby tak niestabilna jednostka mogła długo unikać schwytania, na pewno nie bez czyjejś pomocy. Zacząłem myśleć, że albo nie żyje, albo przynajmniej wyjechała z kraju. Tak czy inaczej – że nie stanowi już zagrożenia.
Kiedy jednak na początku roku pracowałem w Essex przy sprawie zabójstwa, ktoś włamał się do mojego mieszkania, a policja znalazła na miejscu odcisk jej palca. Nie dało się ustalić, jak długo ten odcisk się tam znajdował, niewykluczone, że po prostu przegapiono go po tamtej wizycie z nożem. Możliwe jednak, że Grace wróciła dokończyć dzieła.
Mimo to wcale nie uśmiechała mi się wyprowadzka. Nie byłem szczególnie przywiązany do samego mieszkania – dwa główne wspomnienia z tamtego miejsca to zamach Grace na moje życie oraz nieudany związek – ale jeśli miałem się przenieść, chciałem to zrobić na swoich warunkach. A w tej sytuacji czułem się tak, jakbym uciekał.
W końcu przekonała mnie nie policja ani też spóźniony instynkt samozachowawczy. Chodziło o Rachel, która coraz częściej zostawała u mnie na noc.
Ryzykowałem już nie tylko swoje życie.
Przeprowadziłem się więc do Ballard Court, pod adres, który nie widniał w żadnych moich oficjalnych dokumentach, a system ochrony, elektryczne bramy i podziemny garaż uzyskały aprobatę zarówno Rachel, jak i policji. Jeśli Grace Strachan rzeczywiście wróciła, jeśli jakimś sposobem odkryła, że przeżyłem,