Zapach śmierci. Simon Beckett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zapach śmierci - Simon Beckett страница 8

Zapach śmierci - Simon  Beckett Dr David Hunter

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Na podstawie tego, co tu widzę, mogę stwierdzić, że to możliwe.

      – To absurd – zirytował się Whelan. – Jaki w tym sens? Jeśli ktoś się martwił, że ciało zostanie znalezione, to czemu nie przeniósł go gdzie indziej? I po co czekać z przenosinami do mumifikacji?

      – Nie wiem – przyznałem. – Ale tak czy inaczej uważam, że powinniście przeszukać cały strych pod kątem powłok poczwarek.

      – Dobra, sprawdzimy. – Ward nie odrywała wzroku od patologa. Nie zwracał najmniejszej uwagi na naszą rozmowę, pochylał się do przodu nad splecionymi dłońmi denatki. – Znalazł pan coś jeszcze, profesorze?

      – Opuszki palców są znacznie uszkodzone. Częściowo może to być robota gryzoni, ale wydaje mi się, że nie tylko.

      – Mogę zerknąć? – poprosiłem.

      Odsunął się, żebym mógł się zbliżyć. Ze względu na stan, w jakim znajdowały się zwłoki, trudno było ocenić, które urazy nastąpiły przed śmiercią, a które po niej. Kawałki wyschniętych palców zostały obgryzione przez ostre ząbki, a paznokcie zaczęły odpadać na etapie początkowego rozkładu. Jednak same opuszki palców wyglądały na poszarpane, paznokcie zaś były połamane i rozwarstwione, a jednego w ogóle brakowało.

      – Wydaje mi się, że nie można tego zrzucić na szczury. Sądzę, że przynajmniej części dokonano jeszcze za jej życia – powiedziałem.

      – Macie na myśli tortury?

      – Uparcie zadaje pani pytania, na które nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć – odparł kąśliwie Conrad. Podniósł się z klęczek, strzeliło mu w kolanach. – Mnie już wystarczy. Po zabezpieczeniu dłoni proszę przetransportować ciało do kostnicy. Można chyba spokojnie stwierdzić…

      Urwał, bo w tym momencie jakiś cień śmignął nam nad głowami z trzepotliwym odgłosem, przypominającym szybkie kartkowanie książki. Lot nietoperza trwał może sekundę, ale zdążył wystraszyć patologa. Conrad zatoczył się do tyłu i zestąpił z prowizorycznego chodnika, gwałtownie wymachując rękami. Jego stopa z suchym trzaskiem przebiła się przez cienki sufit, a kilka warstw brudnego materiału izolacyjnego wzbiło w powietrze tumany kurzu. Whelan zdołał złapać go za nadgarstek, zanim poleciał do tyłu, i przez ułamek sekundy wydawało mi się, że go utrzyma i wszystko skończy się dobrze.

      A potem, przy akompaniamencie huku walących się belek i fragmentów tynku, Conrad zniknął – a wraz z nim cały kawał podłogi strychu znajdujący się pod jego stopą.

      Cofnąć się! Wszyscy do tyłu! – wrzasnęła, krztusząc się, Ward.

      W powietrzu unosiły się tumany kurzu i błyszczących drobinek wełny szklanej. Wszyscy zanosiliśmy się kaszlem, papierowe maseczki nie zapewniały adekwatnej ochrony przed gęstymi oparami. Z uczuciem piasku w oczach spojrzałem w dziurę ziejącą w podłodze. Jeden z reflektorów spadł razem z metalową płytką i teraz leżał obok niej, posyłając snop światła w ciemność na dole.

      – Do pana też mówię – dodała Ward, stając obok mnie. Po rozłożonych płytkach zbliżyła się ostrożnie do dziury. Z krawędzi zwisały podarte pasma materiału izolacyjnego, zaczepione na ostrych końcach połamanych legarów sterczących jak oszczepy.

      – Panie profesorze! Nic się panu nie stało? – zawołała.

      Bez odzewu. Wiktoriański budynek miał tak wysokie sufity, że upadek groził połamaniem kości, zwłaszcza jeśli spadało się z belkami stropowymi i metalowymi płytami.

      – Nie stójcie tu jak kołki, lećcie na dół zobaczyć, co z nim! – warknęła Ward do policjantów stojących najbliżej wyjścia ze strychu.

      – Legary pewnie przegniły – stwierdził Whelan, kiedy funkcjonariusze pośpieszyli spełnić polecenie. – Powinna pani…

      Pokiwała głową, niechętnie odsuwając się od dziury.

      – Dobra, wszyscy won! Powoli, spokojnie, gęsiego, w dużych odstępach. No już, ruchy!

      Pokasłując, przemieściliśmy się nierównym rządkiem po metalowych płytkach. Uginały się i prostowały gwałtownie pod naszymi stopami, więc poczułem ulgę, kiedy dotarłem do drabiny. Schodząc z gorącego, dusznego strychu, czułem się tak, jakbym zanurzał się w chłodnej wodzie. Ward i Whelan byli ostatni. Nadkomisarz zsunęła się szybko po drabinie, a za nią zeskoczył jej podwładny.

      – Wezwijcie tutaj sanitariuszy, ale już! – zarządziła, przepychając się przez tłum kombinezonów skupionych wokół drabiny. Rozejrzała się za policjantami, których wysłała na pomoc patologowi. – Gdzie Greggs i Patel, do jasnej cholery?

      Kawałek dalej na długim szpitalnym korytarzu coś się działo. Z drzwi do jednego z oddziałów wynurzyła się młoda policjantka z latarką i znękanym wyrazem twarzy.

      – Jestem, proszę pani.

      Ward zignorowała podsuniętą przez kogoś butelkę wody i podeszła do funkcjonariuszki.

      – Co z nim?

      Młoda kobieta pokręciła głową, nerwowo mrugając.

      – Yyy, nie wiem…

      – Jak to nie wiesz? Na litość… Z drogi, ale już!

      Bezceremonialnie odepchnęła dziewczynę i ruszyła w stronę oddziału za jej plecami.

      – Tam go nie ma, proszę pani.

      – No to gdzie niby jest?

      – Nie… eee, nie możemy go znaleźć.

      – Jak to nie możecie go znaleźć? Psiakrew, przecież się nie rozpłynął w powietrzu!

      W głębi ciemnego korytarza pojawił się snop światła z latarki. Ward odwróciła się w tamtą stronę. Drugi z policjantów, których wysłała na dół, śpieszył w naszym kierunku.

      – Od tego korytarza odchodzą jeszcze inne – wydyszał. – Sprawdziliśmy na sali bezpośrednio pod miejscem, z którego spadł, a ja przed chwilą przeszukałem jeszcze sąsiedni oddział, ale nigdzie go nie ma.

      – Przecież po upadku z takiej wysokości nie mógł sobie po prostu wstać i pójść!

      – No tak. To znaczy może by i mógł, ale… – Policjant się zawahał, jakby nie był pewny, czy mówić dalej. – Nigdzie nie widzę dziury w suficie.

      – No to chyba szukacie w złym miejscu, co nie? Psiakrew, daj mi to. – Ward wyrwała mu latarkę z ręki i zwróciła się do Whelana. – Jack, macie mi przeszukać całe piętro. Każdą salę. I co z tymi sanitariuszami, do jasnej cholery?

      – Zaraz będą, proszę pani.

      Whelan zaczął rzucać rozkazy, więc ja też wystąpiłem do przodu, ale komisarz pokręcił głową.

Скачать книгу