Zapach śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapach śmierci - Simon Beckett страница 8
– To absurd – zirytował się Whelan. – Jaki w tym sens? Jeśli ktoś się martwił, że ciało zostanie znalezione, to czemu nie przeniósł go gdzie indziej? I po co czekać z przenosinami do mumifikacji?
– Nie wiem – przyznałem. – Ale tak czy inaczej uważam, że powinniście przeszukać cały strych pod kątem powłok poczwarek.
– Dobra, sprawdzimy. – Ward nie odrywała wzroku od patologa. Nie zwracał najmniejszej uwagi na naszą rozmowę, pochylał się do przodu nad splecionymi dłońmi denatki. – Znalazł pan coś jeszcze, profesorze?
– Opuszki palców są znacznie uszkodzone. Częściowo może to być robota gryzoni, ale wydaje mi się, że nie tylko.
– Mogę zerknąć? – poprosiłem.
Odsunął się, żebym mógł się zbliżyć. Ze względu na stan, w jakim znajdowały się zwłoki, trudno było ocenić, które urazy nastąpiły przed śmiercią, a które po niej. Kawałki wyschniętych palców zostały obgryzione przez ostre ząbki, a paznokcie zaczęły odpadać na etapie początkowego rozkładu. Jednak same opuszki palców wyglądały na poszarpane, paznokcie zaś były połamane i rozwarstwione, a jednego w ogóle brakowało.
– Wydaje mi się, że nie można tego zrzucić na szczury. Sądzę, że przynajmniej części dokonano jeszcze za jej życia – powiedziałem.
– Macie na myśli tortury?
– Uparcie zadaje pani pytania, na które nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć – odparł kąśliwie Conrad. Podniósł się z klęczek, strzeliło mu w kolanach. – Mnie już wystarczy. Po zabezpieczeniu dłoni proszę przetransportować ciało do kostnicy. Można chyba spokojnie stwierdzić…
Urwał, bo w tym momencie jakiś cień śmignął nam nad głowami z trzepotliwym odgłosem, przypominającym szybkie kartkowanie książki. Lot nietoperza trwał może sekundę, ale zdążył wystraszyć patologa. Conrad zatoczył się do tyłu i zestąpił z prowizorycznego chodnika, gwałtownie wymachując rękami. Jego stopa z suchym trzaskiem przebiła się przez cienki sufit, a kilka warstw brudnego materiału izolacyjnego wzbiło w powietrze tumany kurzu. Whelan zdołał złapać go za nadgarstek, zanim poleciał do tyłu, i przez ułamek sekundy wydawało mi się, że go utrzyma i wszystko skończy się dobrze.
A potem, przy akompaniamencie huku walących się belek i fragmentów tynku, Conrad zniknął – a wraz z nim cały kawał podłogi strychu znajdujący się pod jego stopą.
Cofnąć się! Wszyscy do tyłu! – wrzasnęła, krztusząc się, Ward.
W powietrzu unosiły się tumany kurzu i błyszczących drobinek wełny szklanej. Wszyscy zanosiliśmy się kaszlem, papierowe maseczki nie zapewniały adekwatnej ochrony przed gęstymi oparami. Z uczuciem piasku w oczach spojrzałem w dziurę ziejącą w podłodze. Jeden z reflektorów spadł razem z metalową płytką i teraz leżał obok niej, posyłając snop światła w ciemność na dole.
– Do pana też mówię – dodała Ward, stając obok mnie. Po rozłożonych płytkach zbliżyła się ostrożnie do dziury. Z krawędzi zwisały podarte pasma materiału izolacyjnego, zaczepione na ostrych końcach połamanych legarów sterczących jak oszczepy.
– Panie profesorze! Nic się panu nie stało? – zawołała.
Bez odzewu. Wiktoriański budynek miał tak wysokie sufity, że upadek groził połamaniem kości, zwłaszcza jeśli spadało się z belkami stropowymi i metalowymi płytami.
– Nie stójcie tu jak kołki, lećcie na dół zobaczyć, co z nim! – warknęła Ward do policjantów stojących najbliżej wyjścia ze strychu.
– Legary pewnie przegniły – stwierdził Whelan, kiedy funkcjonariusze pośpieszyli spełnić polecenie. – Powinna pani…
Pokiwała głową, niechętnie odsuwając się od dziury.
– Dobra, wszyscy won! Powoli, spokojnie, gęsiego, w dużych odstępach. No już, ruchy!
Pokasłując, przemieściliśmy się nierównym rządkiem po metalowych płytkach. Uginały się i prostowały gwałtownie pod naszymi stopami, więc poczułem ulgę, kiedy dotarłem do drabiny. Schodząc z gorącego, dusznego strychu, czułem się tak, jakbym zanurzał się w chłodnej wodzie. Ward i Whelan byli ostatni. Nadkomisarz zsunęła się szybko po drabinie, a za nią zeskoczył jej podwładny.
– Wezwijcie tutaj sanitariuszy, ale już! – zarządziła, przepychając się przez tłum kombinezonów skupionych wokół drabiny. Rozejrzała się za policjantami, których wysłała na pomoc patologowi. – Gdzie Greggs i Patel, do jasnej cholery?
Kawałek dalej na długim szpitalnym korytarzu coś się działo. Z drzwi do jednego z oddziałów wynurzyła się młoda policjantka z latarką i znękanym wyrazem twarzy.
– Jestem, proszę pani.
Ward zignorowała podsuniętą przez kogoś butelkę wody i podeszła do funkcjonariuszki.
– Co z nim?
Młoda kobieta pokręciła głową, nerwowo mrugając.
– Yyy, nie wiem…
– Jak to nie wiesz? Na litość… Z drogi, ale już!
Bezceremonialnie odepchnęła dziewczynę i ruszyła w stronę oddziału za jej plecami.
– Tam go nie ma, proszę pani.
– No to gdzie niby jest?
– Nie… eee, nie możemy go znaleźć.
– Jak to nie możecie go znaleźć? Psiakrew, przecież się nie rozpłynął w powietrzu!
W głębi ciemnego korytarza pojawił się snop światła z latarki. Ward odwróciła się w tamtą stronę. Drugi z policjantów, których wysłała na dół, śpieszył w naszym kierunku.
– Od tego korytarza odchodzą jeszcze inne – wydyszał. – Sprawdziliśmy na sali bezpośrednio pod miejscem, z którego spadł, a ja przed chwilą przeszukałem jeszcze sąsiedni oddział, ale nigdzie go nie ma.
– Przecież po upadku z takiej wysokości nie mógł sobie po prostu wstać i pójść!
– No tak. To znaczy może by i mógł, ale… – Policjant się zawahał, jakby nie był pewny, czy mówić dalej. – Nigdzie nie widzę dziury w suficie.
– No to chyba szukacie w złym miejscu, co nie? Psiakrew, daj mi to. – Ward wyrwała mu latarkę z ręki i zwróciła się do Whelana. – Jack, macie mi przeszukać całe piętro. Każdą salę. I co z tymi sanitariuszami, do jasnej cholery?
– Zaraz będą, proszę pani.
Whelan zaczął rzucać rozkazy, więc ja też wystąpiłem do przodu, ale komisarz pokręcił głową.