Gwiazdy Oriona. Aleksander Sowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Gwiazdy Oriona - Aleksander Sowa страница 17
Emil w kilku zdaniach wyjaśnił, że jeśli może, chciałby się zastanowić. W gabinecie zapadło milczenie. Drożdżak zmarszczył czoło, spojrzał w okno, kiwnął głową, po czym oparł łokcie o blat biurka i nachylił się w stronę Emila.
– Przemyśleć? Czyś ty zwariował?
– Jeśli mogę.
– Jasne, że możesz, tylko... Powiedz mi, o co tu, kurwa, chodzi? Boisz się?
– Nie, ale nie znam się na takiej robocie.
– Prześpij się z tym. Masz czas do jutra. A potem wsiadaj w pierwszy pociąg i zapierdalaj do Katowic. Tylko bierz drugą klasę, bo za pierwszą Rzeczpospolita ci nie zapłaci.
20
Zeszyty się rozsypały. Zacząłem je zbierać, kiedy stanęła obok. Zawstydziłem się, bo podobała mi się od zawsze. Tyle że nie zwracała na mnie uwagi. Nienawidziłem tego, że się czerwienię i że nie potrafię nad tym panować.
– Wybierasz się gdzieś?
– Nie twoja sprawa – odparłem.
– Szwab.
Gwałtownie wstałem. Nie odskoczyła, nawet zrobiła krok w przód. Zagrodziła mi drogę. Pomyślałem, że mógłbym ją chwycić za szyję i zacząć dusić, ale to nie wyszłoby mi na dobre.
– Przestań – poprosiłem.
– Szwab.
Pamiętam, jak podparła się pod boki, przekrzywiła głowę i przygwoździła mnie wzrokiem. Jej oczy miały piękny błękitny kolor. Pożałowałem, że wrzuciłem jej do piórnika karteczkę z namalowanym sercem.
– Nie przezywaj mnie.
– To twój liścik? – Wyjęła papierek z kieszeni.
– Nie.
– Kłamiesz.
– Daj mi spokój. Przecież powiedziałem ci, że to nie moje.
– Kłamca.
– Przestań! Narobisz sobie kłopotów.
– O! – Uniosła brwi. – Zdenerwował się. Posłuchaj, szwabski, kłamliwy bękarcie. Więcej się do mnie nie zbliżaj, bo nie znoszę smrodu.
Dziewczęta obok zachichotały. Te słowa bardzo mnie dotknęły. Najbardziej zabolało, że to ona je wypowiedziała. To było gorsze niż razy od babki albo bicie kablem od żelazka, jak miała to w zwyczaju robić mama, kiedy wściekła się po pijaku.
– Jak chcesz – odparłem, czerwieniąc się jeszcze bardziej. – Już nie będę.
– Tak właśnie chcę, bękarcie. Szwabski bękarcie.
Mijałem ją na korytarzu. Obserwowałem, jak śmieje się w grupce idiotek myślących, że są jej przyjaciółkami. Podkochiwałem się w niej idiotycznym uczuciem, ale rozumiem to dopiero teraz. Nieraz, wpatrując się w jej loczki koloru miedzi, zastanawiałem się, jak się do niej zbliżyć. Powinna mieć na imię Pieprzona Dziwka.
– Ewa? – Uniosłem głowę. – Przepraszam.
– Bękart, bękart, bękart! – zapiszczała. – Szczawy bękart! – Słowa odbijały się echem od ceglanych murów. – Śmierdzący, szwabski bękart. – Wyzwiska wędrowały za mną niczym prawdziwy smród.
Ścisnąłem zeszyty i przełknąłem ślinę. Ojciec radził mi, żeby w takich chwilach nie odpowiadać. Usłuchałem go. Ruszyłem w stronę boiska. Pamiętam, że zatrzymałem się, odwróciłem i patrzyłem spode łba na wyzywającą mnie dziewuchę. Z każdym jej słowem wzbierała we mnie złość. Wzbierało coś, czego nie umiałem wtedy nazwać, zrozumieć, ale czułem, że to jest we mnie. Słowa raniły boleśniej niż razy.
– Przestań – syknąłem.
– Nie, Szwabie.
– Zamknij się!
– Bo co? – odparła hardo. – Co mi zrobisz? Uderzysz mnie, Szwabie?
– Nie jestem Szwabem.
– Kto cię tam wie? Ale na pewno jesteś śmierdzielem, który szcza w majtki – wycedziła i zachichotała.
Jej koleżanki zaśmiały się głośno, lecz kiedy obrzuciłem je wściekłym spojrzeniem, zamilkły. Poczułem obrzydzenie do niej i do tych małych głupich kurew, które myślały, że przyjaźnią się z tą dziwką. Potrzebowała ich, aby pięknie wyglądać na ich tle i dla pochlebstw.
– Przestań, bo pożałujesz – powiedziałem.
– Będę mówiła to, co myślę. A myślę, że to twój liścik. Wiem też, że szczasz w majtki, bo wszyscy to wiedzą – trajkotała. – I że jesteś szwabskim bękartem, też wszyscy wiedzą, nawet twoja babka. I wcale się ciebie nie boję, śmierdzielu.
– Dlaczego mnie tak na-nazywasz? – zająknąłem się. – Zro-zrobiłem ci coś?
Na jej zaciętej, teraz brzydkiej twarzy z nieproporcjonalnie wąskimi ustami i ostrą brodą pojawił się chytry wyraz.
– Zro-zrobiłem ci coś? – powtórzyła. – Bo-bo, bo jesteś śmierdzącym szczo-szczochami niemieckim bękartem.
Jej koleżanki znowu ryknęły śmiechem. Widziałem, jaką sprawiło jej to przyjemność. Czuła się taka zadowolona, a mnie chciało się płakać. Śmiała się z nimi, nadęta jak paw, a jej małe oczka zwęziły się w szparki.
– Nie powinnaś tak mówić. Nic ci nie zrobiłem.
– Śmierdzący Szwab.
– Zapłacisz za to – mruknąłem.
– Szwab, śmierdzący Szwab, szwabski bękart – popiskiwała.
Szedłem wzdłuż linii bocznej boiska ze spuszczoną głową. Wiedziałem, że patrzy. Zdawałem sobie sprawę, że oczy jej tak samo głupich jak ona koleżanek podążają za mną. Niemal czułem wbite w moje zgarbione plecy spojrzenia chłopaków z klasy. Tylko że oni się bali. Żaden nie odważył się nic powiedzieć, bo wiedzieli, co by ich za to spotkało.
– Bękart, bękart, niemiecki bękart! – wrzeszczała rozochocona, kiedy przeszedłem przez furtkę.
Przystanąłem, odwróciłem się i zobaczyłem je wszystkie. Stały tak samo jak przedtem, w grupce, roześmiane, szczęśliwe, złośliwe i złe.
Jej słowa dopadały mnie przez następne lata, aż postanowiłem, że czas, by one