Kiczery. Adam Robiński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kiczery - Adam Robiński страница 5
– Oni poszli, a ja dalej wiszę na skale, bo nie ma kto mi pomóc. Pomyślałem, że byłaby heca, gdyby coś mi się stało. Przecież byłem w delegacji.
Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych kombinat w Ustjanowej zbankrutował, tysiąc dwieście osób trafiło na bruk. Adamczyk poszedł do Bieszczadzkiego Parku Narodowego, w którym pracował aż do emerytury. Panowało wysokie bezrobocie, więc robił wszystko, co kazała dyrekcja. Przez dwadzieścia cztery lata zajmował się między innymi znakowaniem drzew do wycinki, wydawaniem drewna, prowadził wycieczki, obsługiwał punkty kasowo-informacyjne. Czterdzieści lat służył w Górskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym, ponad trzydzieści znakował szlaki turystyczne.
– I tak czterdziesty ósmy rok trwa moja wycieczka w Bieszczady. Najpierw myślałem, że przyjeżdżam na jeden. Jak minął, to postanowiłem, że posiedzę tu tak długo, aż mnie wezmą do wojska, a potem jak mnie wypuszczą, wrócę do domu. Ale wzięli mnie późno, miałem już dwadzieścia pięć lat. Moi rówieśnicy już dawno z woja powychodzili. Jak mnie sierżant zobaczył, to krzyknął: „Cześć, ojciec!”. A potem zostałem przewodnikiem, znakarzem, działałem w kołach Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. Miałem po prostu dużo roboty. Po stanie wojennym dostałem mieszkanie i już nie myślałem o powrocie. Tylko czasu ożenić się nie było. A wie pan, możliwości były spore – zastrzegł.
– A teraz co?
– Teraz regularnie wracam pod Słupsk. To są tereny morenowe. Bystre rzeki, kamieniste strumienie, jak w górach. Pagórki. Jadę tam z dużym plecakiem, wyjmuję z niego mniejszy i zwiedzam moje małe Bieszczady. Kuzyn ma jacht, dziewięć metrów po pokładzie, pływamy razem po jeziorze koło Miastka. Jak już tam jestem, to mi się wydaje, że nigdy nie wyjechałem.
7
13 lutego 1993 roku kilkadziesiąt minut przed północą w stacji GOPR w Ustrzykach Górnych dyżurni przysypiali przed przyciszonym telewizorem. Był wyjątkowo mroźny sobotni wieczór, a śnieg leżał już od tygodni.
Adamczyk siedział pochylony nad pocztówką. Na jej odwrocie bieliła się Tarnica, która wyglądała tak, jakby sfotografowano ją kilka godzin wcześniej, a potem w okamgnieniu naniesiono na widokówkę. Jego ojciec leżał w szpitalu w Miastku na Pomorzu. Adamczyk zreferował na kartce ciszę i spokój sobotniego dyżuru, a potem wrzucił ją do koperty, ale jej nie zakleił, na wypadek gdyby rano chciał coś jeszcze dopisać.
Na parterze dyżurki odezwał się radiotelefon. Jerzy Żak, drugi z trojga dyżurnych, „rozmawiał z Połoniną”. To, co wydarzyło się potem, Adamczyk opisał ze szczegółami w Wołaniu z połonin, zebranych przez Edwarda Marszałka wspomnieniach ratowników GOPR.
Rozmowa o tej porze mogła oznaczać, że w górach coś się dzieje. Głos Jurka, przypominający styl komend znanych mi z Ludowego Wojska Polskiego, upewnił mnie, że tej nocy nie pośpimy za wiele. Za chwilę słuchaliśmy jego relacji. Rano dwie dziewczyny ze Śląska wyszły z Jaworca doliną potoku Kobylskiego i czarnym szlakiem miały wrócić. Do tej pory ich nie ma. Ta wycieczka nie powinna im przecież zabrać więcej niż trzy godziny.
Zostawiają przy radiotelefonie Annę Krukar, we dwóch wsiadają do UAZ-a i jadą do Kalnicy. Drogi są odśnieżone, ale śliskie, więc po drodze pomagają wyciągnąć jakiś samochód z rowu. Jeszcze w aucie obdzwaniają znajomych ratowników, żeby zorganizować akcję górską. Ale jest sobota, wszyscy mieszkający w okolicach Wetliny gdzieś wyjechali, posiłki trzeba ściągać aż z Lutowisk, z drugiej strony masywu.
– Znajdziemy je i wracamy do domu na porządną góralską herbatę – mówi góralka z Kalnicy, która razem z Adamczykiem i jeszcze jednym góralem spod Gubałówki idzie w górę przecierać drogę dla pozostałych ratowników. Mają kilka latarek, czołówki, kanapki, termosy z herbatą, dwa radiotelefony, kilka kompletów baterii i pochodnie, na wypadek gdyby elektronika zawiodła. Jest też pierwszy trop – ślady w śniegu odbite przez buty z długimi, wąskimi noskami. Takie buty wypożyczyła w schronisku w Jaworcu jedna z zaginionych przed wyjściem w góry.
Zapadnięte w wysokim śniegu tropy prowadzą ich aż pod szczyt Krysowej, gdzie giną wśród innych na zadeptanym węźle szlaków. Jak na złość świat zaczyna tonąć w gęstej mgle. Tężeje mróz.
Idą szlakiem w kierunku Smereka. Kiedy Adamczyk wchodzi na polanę pod Wysokim Berdem, widzi litery. BASIA i WIESIA. Ktoś wyżłobił w śniegu imiona zaginionych i godzinę zostawienia śladu. Teren podnosi się, szlak wychodzi z lasu na otwartą przestrzeń, w lodowaty wiatr i jeszcze gęstszą mgłę. Nagle Adamczyk zauważa, że ślady dwóch osób odbijają ze szlaku. Jakby chciały zawrócić, ale straciły orientację i zamiast z powrotem na Krysową, zeszły na północ niedużym grzbietem oddzielającym doliny dwóch potoków. Adamczyk powiadamia o tym przez radio. Sam z zespołem ratowniczym odpoczywa pod starym bukiem, dzielą się jedyną konserwą rybną, popijają herbatą, a potem wkładają do latarek ostatnie baterie i tropią dalej. Lodoszreń na śniegu trzaska pod każdym krokiem. Mijają kilka jarów i sami się gubią. Czy to jeszcze Hulski, czy już Tworylczyk? O czwartej rano wracają na szlak pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym z niego zeszli. Mają teraz łączność i wyraźny trop poszukiwanych idący na północ. Baterie są już słabe, więc zapalają pochodnie.
O piątej dwadzieścia pod grubym bukiem widzą wydeptane wokół drzewa ślady i jeszcze raz te same imiona wyryte w śniegu. Potem, na podłużnej polanie trafiają na betonowy słupek, który pozwala im zlokalizować samych siebie na mapie. Są 968 metrów nad poziomem morza na szczycie Magury Krywickiej. Wreszcie, o ósmej dwadzieścia, w oddali widzą dwie sylwetki.
Dwudziestotrzyletnie Barbara C. i Wiesława opowiedzą potem, że w góry wyszły bez mapy, kompasu, zapałek i bladego pojęcia o terenie. Chciały wejść na Smerek, ale zgubiły drogę. Przed zamarznięciem uratowało je tylko to, że nie zasnęły podczas jednego z odpoczynków. Wybiegały sobie życie wokół starego buka.
Po tamtej akcji ratowniczej Adamczyk zyskał wśród goprowców przezwisko: samotny traper.
– To nie tak, że dopiero teraz Bieszczady są zadeptywane. Pieszych turystów od zawsze było tu dużo. Ale dawniej uczono młodzież innego patrzenia na góry. Zaczynali na przykład w Zagórzu, w plecakach mieli czarne kotły i siekiery, za paskami noże. Szli siedem, dziesięć dni. Jak lało, to czekali, bo nikt się nigdzie nie spieszył. Ich celem był najwyższy szczyt Bieszczadów, czyli Tarnica. Teraz ludzie mijają autem Ustrzyki Dolne i Wetlinę, wysiadają, kupują butelkę wody, po dwóch godzinach są na szczycie. A potem patrzą na świat z góry. Wszystko inne mają w poniżeju.
Zamyślił się, a potem dodał:
– A poza tym dziś ludzie chcą słuchać głównie o niedźwiedziach. Ciągle słyszę od turystów: „O niedźwiadach pan gada, no mów pan o niedźwiadach!”.
8
Żeby wyznakować w terenie szlak turystyczny, potrzeba szablonu, pędzli oraz farb olejnych, które dla trwałości dobrze jeszcze zagęścić pigmentem. W przeciwnym wypadku znak może nadspodziewanie szybko wyblaknąć od ostrego górskiego słońca. Żaden sprej nie sprawi się tak dobrze, jak tradycyjny pędzel. Z kolei malowanie bez szablonu to dla znakarza zawodowe samobójstwo. Takiej fuszerki nikt nie odbierze. Pieniędzy nie będzie.
Ale