Kiczery. Adam Robiński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kiczery - Adam Robiński страница 8
Rozmowie przysłuchiwał się inny pszczelarz z pobliskiej Berezki.
– Dzięki pastuchom będziemy spokojni i niedźwiedzie też będą spokojne, bo będą nas omijały. Ile razy ja przy pasiece musiałem spać! Siadałem na ganku i wystawiałem radio, żeby grało i śpiewało. Radio Maryja całą noc się modliło i niedźwiedzie trochę przepłaszało.
13
Bieszczady, które oglądali pierwsi powojenni osadnicy, były pisane małą literą. Bieszczady jako rzeczownik pospolity. Taki, którego jeszcze nikt nie zasiedział. Jak stepy, tajga, jak góry. Kilka promili powierzchni kraju pokrytych lasem, Puszczą Karpacką. Tam buki marzły trochę bardziej niż gdzie indziej, w sadach nie było komu zrywać owoców, kamieniste poletka nędznej gleby dawno zarósł jałowiec, bulwiaste pagóry sterczały zbyt nisko, by komukolwiek chciało się je mierzyć, z kominów nie leciał dym, wieczorami nikt nie nucił tradycyjnych melodii, a błotniste drogi rok po roku znikały w koralowych ostrowach burzanu.
Jako pierwsi przyjechali marzyciele. Garstka dziwaków z głowami w chmurach, których skusiła wizja wolnej przestrzeni nieograniczonej regułami. Romantycy, utracjusze. Pomagali sobie wzajemnie, nawiązywali przyjaźnie i oswajali się z krajobrazem. Niektórzy, zaraz po pierwszej zimie, z podkulonymi ogonami uciekli z powrotem na niż. Innym jeszcze w Zagórzu ktoś życzliwy mówił z politowaniem:
– Synek, wracaj do domu. – I być może tym samym ratował im życie.
Drugą falę przybyszów zwabiły pieniądze. Karpackie buki i jodły miały być jednym z budulców nowej, powojennej Polski, ale żeby je wysłać na północ, potrzeba było po pierwsze ludzi, a po drugie koni. Dla jednych i drugich wywózka drewna była mordęgą. Konie musiały być lekkie i mało wymagające, ale nieziemsko silne. Cała Rzeszowszczyzna od Uścia Gorlickiego i Gładyszowa po Czarną, Moczarne i Wołosate pokryta została parkami konnymi pełnymi zwierząt gotowych do prac w lesie. Żeby załadować na wóz kloc drewna, trzeba było najgrubszą część pnia wrzucić na przód przewróconego na bok wozu, przewiązać łańcuchami, a dopiero potem za pomocą konia ustawić wóz na koła. Te ostatnie, o kutych żelaznych obręczach ryły w gliniastym podłożu głębokie koleiny. Z czasem wozakom dostarczono większe wozy z ogumionymi kołami. Każdy mieścił pięć, sześć metrów sześciennych drewna, a po błocie sunął jak rajdówka z napędem na cztery koła.
Ale byli też osadnicy, którzy po prostu zbierali runo: wiosną kwiaty, w lecie jagody, jesienią grzyby, a zimą jelenie zrzuty – i to wszystko wystarczało im do przeżycia.
Kolejną falę pionierów stanowili pracownicy nowych Państwowych Gospodarstw Rolnych. To często byli ludzie bez wykształcenia rolnego, którzy ledwie odróżniali trawę od owsa. Mieli jednak odpowiednie poglądy polityczne, znajomości i ciekawość świata.
Za mężczyznami jechały kobiety. Dzieci, które rodziły się z ich miłości, musiały wstawać długo przed świtem, żeby z chlebem z masłem w kieszeni zdążyć do szkoły przed pierwszym dzwonkiem. Listonosze, których rewir obejmował wioski w odległych dolinach, też nigdy nie ruszali w teren bez prowiantu, bo nie wiedzieli, czy na kolację wrócą do domu.
Wszystkie opowieści z tamtych dni zlewają się w jedną. Różne są tylko nazwiska i toponimy. Lesław Grabowski przyjechał z matką i ojczymem z Pławniowic na Śląsku. Nie umiał powiedzieć, co skusiło ich do przeprowadzki do wsi Daszówka między Czarną a Ustrzykami Dolnymi. Miał wtedy pięć lat, a kilkunastogodzinną podróż spędził pod plandeką radzieckiego GAZ-a 51 wciśnięty między babcię i klamoty, które były całym dobytkiem rodziny. Dorosły Leszek wspominał tamte dni 1953 roku na łamach „Gazety Bieszczadzkiej”: „zamiast podłogi było klepisko, zamiast sufitu strzecha nad głową, okna powybijane, drzwi powyrywane, jakieś palenisko w rogu, nie mówiąc o takich luksusach jak choćby woda”, którą brali ze strumienia. Do tego wygódka w pokrzywach. Kiedy jego matka to wszystko zobaczyła, dostała napadu histerii. Babcia, powojenna profesorka gimnazjum, władająca kilkoma językami obcymi, następnego dnia rano wstała, ubrała się i pewnie by uciekła, gdyby nie strach przed wilkami. Ich wycie było jedyną melodią pierwszej nocy.
Kiedy dzieci dorastały, były już stąd. Chociaż to „tu” nie oznaczało nic konkretnego i nie stanowiło żadnego powodu do dumy. Góry wciąż były obce. Interesowali się nimi raczej ci, którzy przyjechali z daleka, by je oglądać. W Ustrzykach Górnych przez długi czas znajdowały się tylko strażnica Wojsk Ochrony Pogranicza i schronisko PTTK. Jego goście, szczękając z zimna zębami, chodzili na Halicz oglądać wschody słońca. Świtu wyczekiwali w okopach z czasów I wojny światowej. Czasem, gdy na szczyt dotarli znacznie przed czasem, patrzyli daleko na wschód i południe. Wierzyli, że przy dobrych warunkach zobaczą światła Lwowa, a nawet Budapesztu, ale nikomu się to nigdy nie udało.
Ci „stąd” w góry nie chodzili wcale. Kiedyś jeden z przyjezdnych poznał piękną Barbarę. Długo namawiał ją na wspólną wycieczkę. Mówił:
– Basiu, pójdziemy na połoninę. Wiesz, jak tam ładnie?
– Daj mi spokój z tą połoniną – odpowiadała, a on przysuwał się do niej i powtarzał:
– Basiu, chodź ze mną na połoninę. – I znowu się zbliżał.
A kiedy ich ramiona już się stykały, Basia wstała, chwyciła swoją torebkę, wytrzepała na stół całą jej zawartość, i powiedziała:
– Patrz, niczego nie brakuje. Nic na tej twojej połoninie nie zgubiłam. To po co będę tam szła?
14
Umówiłem się z grupą znajomych przyrodników, że pokażą mi Wschód. Złapaliśmy się przed przejściem granicznym i rozpoczęliśmy oswajanie ze zmianą czasu. Nie chodziło o przestawianie zegarków w tę i we w tę, lecz o samą definicję pojęcia. Czas, zamiast przelewać się przez ręce, niemal zastygał na bawełnie rękawiczek. W języku straży granicznej nazywa się to zmianą warty. Stoisz, bo jeden celnik właśnie zmienia drugiego. A może, w duchu Mahatmy Gandhiego, sam staje się tą zmianą, bo proces ten zdaje się zapętlony.
Niezamarznięty Strwiąż wciąż szumiał w ciemności, zwiastując dalekie kraje. Rzeka brała początek pośród wzgórz na zachód od Ustrzyk Dolnych i, wraz ze swoimi dopływami, należała do dorzecza Morza Czarnego. Przestępując z nogi na nogę przy aucie, ogrzewałem się myślami o plażach Batumi i minaretach Trabzonu strzelistych jak karpackie jodły.
Czekanie przypomniało mi starą argentyńską anegdotę, na którą wpadłem u Luisa Sepúlvedy. Nauczyciel zadał swoim podopiecznym wypracowanie o zegarku. W jednym z zeszytów wyczytał potem, że „zegarek służy do ważenia spóźnień. Zegarek czasem się psuje i tak jak z samochodu wycieka olej, z zegarka wycieka czas”.
W Chyrowie, gdzie zatrzymaliśmy się na noc, znaleźliśmy ogrzane pokoje i nieco miejsca na podłodze. Do rana ubyło jeszcze trochę czasu, ale przekupki handlujące fasolą i jajami na wysadzanym kolorową kostką rynku nie odnotowały tej zguby. Jeden jedyny pasażer na dziurawym placu przed dworcem szukał straconych godzin w rozkładzie jazdy marszrutek.
Była to sytuacja umiejscowiona gdzieś między wszechświatami Chatwina a W. G. Sebalda. Czas, wygłosił kiedyś ten drugi ustami Austerlitza, bohatera swojej książki, to najbardziej sztuczny z ludzkich wynalazków, a wiązanie go z obrotami planety ma tyle samo sensu, co szukanie miary czasu w przyroście