Kiczery. Adam Robiński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kiczery - Adam Robiński страница 6
Ci, którzy na robocie zjedli zęby, mawiają, że gminne szlaki nie powinny w ogóle trafiać na mapy. Ich los zależy bowiem od funduszy i przychylności władz, a przecież łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Kiedy szlak nie jest odnawiany, to znika, a turyści błądzą z mapami nieprzystającymi do rzeczywistości.
Pierwszym szlakiem znakowanym farbą koloru czerwonego na terenie galicyjskich Karpat był ten wiodący w Czarnohorę przez Krasny Łuh. Siarczek rtęci, który tworzył cynober i dawał właśnie taki kolor, był po prostu najtrwalszy. W 1884 roku Leopold Wajgel z Towarzystwa Tatrzańskiego, oddział w Kołomyi, zawiesił tam tablicę z nazwami szczytów i pięćdziesiąt sześć drogowskazów opisanych po polsku i rusińsku. Pomysł połączenia szlakiem źródeł Wisły ze źródłami Czeremoszu zaowocował wyznakowaniem w 1935 roku odcinka Głównego Szlaku Beskidzkiego: z Przełęczy Dukielskiej pasmem granicznym do Łupkowa i dalej do Wielkiej Rawki, Działem do Wetliny, Połoninami Wetlińską i Caryńską do Ustrzyk Górnych, wreszcie przez Halicz do Sianek. Czerwony szlak nosił imię Józefa Piłsudskiego. W tym samym czasie wyznakowano kilka szlaków łącznikowych. Łączyły Komańczę z Chryszczatą, Cisną z Okrąglikiem, Wetlinę z Rabią Skałą, Wielką Rawkę z Rozsypańcem i Sianki z niedostępną dziś z uwagi na ograniczenia ruchu w parku narodowym „trzecią” połoniną – Połoniną Bukowską.
Pewnego upalnego lipca Franciszek Adamczyk malował w terenie całkiem nowy szlak z Wielkiej Rawki na Krzemieniec, gdzie stykają się trzy granice państwowe. W jednej ręce trzymał nosiłki z farbami, w drugiej szablon i pędzel. W ślad za nim szła spora grupa turystów, z których żaden nie miał odwagi go wyprzedzić. Drzewo, szablon, kilka machnięć pędzlem, kilkadziesiąt kroków Adamczyka, kilkadziesiąt kroków jego cienia. Drzewo, pędzel, kroki jego, kroki ich. I tak przez prawie półtora kilometra przecinką przez grzbiet, zalesioną przełęcz, drugi grzbiet.
Do trójstyku było jeszcze kilkaset metrów, gdy ktoś nie wytrzymał:
– Dziadek, dawaj szybciej te znaki!
Był 1993 rok, a strefa przygraniczna wciąż dostępna dla turystów tylko tam, gdzie prowadziły szlaki. Gdyby ktokolwiek wyprzedził znakarza, znalazłby się w niej nielegalnie. Pilnujący granicy tylko czekali na takich maruderów.
Trzynaście lat później przeżył déjà vu. Tym razem szedł w górę doliny Sanu, a ogon, który wlókł się za nim, nie mógł się doczekać, aż zobaczy Sianki i źródła tej rzeki.
9
Z kolegą, który przywiózł narty, postanowiliśmy wybrać się do Dydiowej. Według Adamczyka było tam wszystko to, czego nie znalazłbym na Tarnicy: cisza, spokój i zwierzęta.
– Szukajcie drogi, która biegnie trawersem pod Kiczerą. Między górą a Sanem. Zresztą tej drugiej i tak nie znajdziecie – mówił na pożegnanie.
Był mroźny, ale jasny i bezwietrzny poranek. Przy pokazowych retortach skręciliśmy z drogi na Muczne na prowadzącą do Sanu stokówkę. Polana, którą minęliśmy, była jak prowansalskie niebo van Gogha. Jednolite tło śniegu, a na nim plamy w ciepłych kolorach. Tropy, krew, mocz i kukurydza, którą w kręgi usypali tu myśliwi. Ale kto zostawił trzy pierwsze?
Oprószona żwirem droga kończyła się przy składzie drewna, a potem znikała pod powłoką śniegu. Był w niej wyłom: szeroki na długość ramienia tunel wydrążony albo przez dzika, albo człowieka maszerującego na rakietach. W sam raz, żeby wpasować się z nartami.
Jeszcze jeden widok w krajobrazie: samotny świerk na niedużej polanie obramowanej lichą grabiną. Pielgrzym wyjęty z tłumu podobnego mu boru. Kora odchodzi płatami od pnia, odsłaniając plamy zaschniętej żywicy. Oblepiają ją pasma burych kłaków. Znowu tropy. Wszystkie przecinają polanę, niemal muskając świerk. Ale żadne nie należą do niedźwiedzia.
Widziałem już to drzewo. A może raczej: takie drzewo. W Accademia Carrara w Bergamo było sędziwym dębem z obrazu Włocha Antonia Fontanesiego. Rósł na skraju ścieżki, która lawirowała między wzgórzami, by potem rozmyć się w kolorach tuż pod horyzontem. Wszystko było tam anonimowe: droga zbyt wąska, by pomieścić wóz konny, kwiaty zbyt drobne, by je rozpoznać, a trawy zbyt bujne, by je zadeptać. Nawet mijająca dąb postać zbyt niewyraźna, by można było nabrać pewności, że to człowiek, a nie zwodnicza gra światła. Gruby łukowaty konar zwieszał się nad ścieżką jak parasol. Nie dało się nie zauważyć troski, z jaką drzewo pochyla się nad niewędrowcem. Ale przede wszystkim było jak magnes dla drogi, która mogła je wyminąć, ale wolała nadłożyć samej siebie, by choć na chwilę znaleźć się w jego sąsiedztwie. Najwyraźniej Fontanesi lepiej od innych artystów znał to i inne prawidła rządzące krajobrazem. W 1986 roku wyruszył na dwanaście lat z Florencji do Tokio, żeby pod egidą tamtejszej władzy uczyć Japończyków języka pejzażu.
Cokolwiek zostawiło sierść na świerku u progu Dydiowej – niedźwiedź czy jeleń, który porożem wyczochrał również okoliczne graby – zrobiło to umyślnie, żeby dać ślad swojej obecności i położyć łapę na okolicy. Drzewo stało się słupem ogłoszeniowym. Obowiązkowym przystankiem wszystkich lokalnych migracji.
Droga powinna była doprowadzić nas do sfatygowanej bacówki, ale kiedy tylko wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń, zboczyliśmy na południe. Widzieliśmy polskie i ukraińskie słupki graniczne, domyślaliśmy się Sanu i cieszyliśmy się jak dzieci zjazdem w dół doliny. Sto lat wcześniej była tu duża wieś. Sto pięćdziesiąt gospodarstw, dziewięćset mieszkańców, cerkiew, młyn. Jej pastwiska kończyły się dopiero na Bukowym Berdzie, które mieszkańcy nazywali swoją połoniną, Połoniną Dydiowską. Z kolei San spajał oba brzegi, zamiast je dzielić. Na starych austro-węgierskich mapach widać jeszcze drogę, która z rzeką tańczy, raz prowadząc, innym razem dając się prowadzić. Ciągnie ludzi to na lewy, to na prawy brzeg. Pomyślałem, że tak było sprawiedliwiej: nie mieszać krajobrazu w ludzkie porachunki; żyć z rzeką, a nie pomimo niej.
W modrzewiach pośrodku zaśnieżonej łąki zamajaczył dach. Zjechaliśmy w jego kierunku i zaraz zgubiliśmy. Drzewa rosły zbyt gęsto, by w nie wejść. Wróciliśmy na wzniesienie, chałupa znów tam była, a potem, gdy jeszcze raz chcieliśmy się zbliżyć, zniknęła. Jak w baśniach o skarbcu czekającym tylko na tych, których intencje są wzniosłe i szczerze. Wreszcie, kiedy zniecierpliwienie i frustracja zaczynały brać górę, furtkę w modrzewiach wskazały tropy zająca, tasiemka ułożona z igreków. Chata była drewniana, ze świeżo ciosanych bali, bez prądu, bez kanalizacji, za to z nową kłódką i wyniesionym tarasem wycelowanym w Ukrainę. Przy ceglanym kominku stało zakurzone wezgłowie łóżka. Być może w jego spękaniach Dydiowa zapisywała kiedyś swoje sny.
Nie mieliśmy wątpliwości, że to domek myśliwski. Usiedliśmy na werandzie, pod puchatą czapą śniegu wypiliśmy herbatę, zagryźliśmy ją chlebem i kabanosami, po czym po własnych śladach wróciliśmy do teraźniejszości.
Po drugiej stronie góry drogę przeciął samotny kruk, a potem drugi, trzeci i dwudziesty. Wszystkie wskazywały na wpół zjedzoną sarnę. Spod zakrwawionego śniegu wystawało oko, którego nie zdążyły wykoleć, oraz dziewięć żeber oplecionych strzępami mięsa. Gwarne krakanie zagłuszało każdą myśl.
10
Zatrzymaliśmy