Kiczery. Adam Robiński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kiczery - Adam Robiński страница 10
16
Wróciwszy do Polski, znalazłem się w Wańkowej. Do gospodarstwa Nikosa Manolopulosa prowadziła aleja starych lip. Chciałem z nim rozmawiać o Grekach, ale od razu kazał mi zawrócić.
– Greków musisz szukać w Krościenku, my jesteśmy ze Szczecina. Trzeba się przejść, patrzeć ludziom głęboko w oczy i od razu będzie widać kto Grek, a kto Macedończyk.
Stał za ladą stołu w gigantycznej kuchni pełnej szafek, stołów, kanap i foteli. Kroił ser, a potem kładł go na małej wadze, mówiąc, że wszystkiego trzeba spróbować. Nazwa gospodarstwa – Czar PGR-U – jasno wyrażała jego stosunek do współczesności. Ale i tak cierpliwie tłumaczył:
– My tu jesteśmy czerwoni.
Nikos urodził się z greckich rodziców w Bielsku-Białej, wychował w Szczecinie. Jeździli stamtąd do Polic. Nie było jeszcze zakładów azotowych, tylko szuwary, łąki i tonąca w soczystej zieleni linia kolejowa, na której stare Greczynki wypasały swoje kozy. Potem kupowały jeszcze mleko krowie, mieszały je z kozim i wyrabiały policką fetę.
Po maturze w technikum rolniczym Nikos wziął psa i wsiadł z nim do pociągu nocnego do Katowic. Jak tłumaczył Monice Kaczmaryk ze strony Witryna Wiejska, dalszy ciąg podróży był dziełem przypadku. „Rozejrzałem się po dworcu, była noc. I patrzę na listę odjazdów. Odjeżdżał za pięć minut pociąg do Zagórza. Kupiłem bilet i wsiadłem do pociągu, bo chciałem zobaczyć simentala. Gdyby był szybciej pociąg do Ustrzyk, tobym pojechał na Ustrzyki”.
W Zagórzu natknął się na pociąg do Łupkowa. Wsiadł do niego z nadzieją, że po drodze zobaczy swoje wymarzone krowy o łatach jasnych jak jesienne liście buka. Na stado natknął się dopiero przed samą stacją końcową. Było tak piękne, że nie mógł pozbierać się przez dwa dni. W międzyczasie wydał wszystko, co miał za pazuchą. Żeby zarobić na powrót do domu, poszedł do pobliskiego pegeeru w Smolniku. Przyjęli go z otwartymi ramionami. Został pięć lat, do domu już nie wrócił.
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pojechał za to do Grecji, wraz z trzema tysiącami wykształconych w kraju Edwarda Gierka emigrantów, którzy postanowili odzyskać utraconą ojczyznę. Chodził po górach greckiej Macedonii, podglądał przy pracy doświadczonych serowarów i grzejąc głowę w południowym słońcu, ciągle myślał o Polsce. Dlatego po kilku latach z polską żoną i polskimi dziećmi raz jeszcze wrócił do ojczyzny, tej chłodniejszej.
Kozy trzymał od początku, ale miał z nimi więcej kłopotów niż pożytku. Żył za mleko krowie, bo pieniądze ze sprzedaży koziego szły na pokrycie szkód wyrządzonych przez nie we wsi. Potem ze stu pięćdziesięcioma kozami przeniósł się do Wańkowej. Zamieszkał w starym popegeerowskim gospodarstwie, w domu o oknach obramowanych błękitem peloponeskiego nieba, z sędziwym, sarmacko dumnym dębem na progu. Stąd nie ruszał się już nigdzie. „Chyba że na lotnisko w Jasionce, do domu do Aten. I z powrotem, do domu tutaj”.
I jeszcze pod połoninę, gdzie przez kilka lat prowadził bacówkę. Sprzedawał w niej swoje sery turystom i pozbywał się komorników, bo wcześniej biznes nie zawsze szedł zgodnie z planem.
Nikos Manolopulos hodował swoje wymarzone, żółtosiwe, ciężkie simentale o białych głowach, białych podbrzuszach i nóżkach białych od wewnątrz. Żeby nie użerać się z urzędnikami, gospodarstwo oddał w dzierżawę. Siebie samego nazywał „elementem w krajobrazie” i było mu z tym wyjątkowo dobrze.
17
Do Krościenka Grecy przyjechali ze Zgorzelca. Byli wśród nich również Macedończycy i mieszkańcy Tracji, ale – wbrew słowom Manolopulosa – poza nimi samymi mało kto potrafił ich rozróżnić. Wszyscy uważali się za górali, wiedzieli, że jadą w góry, ale na miejscu okazało się, że góry górom nierówne. Nijak nie byli przygotowani na tę przeprowadzkę do krainy surowych, wschodniokarpackich zim.
Dionisos Sturis, urodzony już w Polsce potomek greckich emigrantów, to pierwsze wrażenie opisał w wymowny sposób w książce Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji:
Zobaczyli skutą lodem rzekę Strwiąż i dwumetrowe zaspy śniegu, przez które trzeba było kopać tunele. Nie mieli odpowiednich butów, kożuchów, łopat do odśnieżania. Dobrze, że choć dachy domów, które zajmowali, wytrzymywały ciężar nieustającego opadu. Małe drewniane chałupy stały puste, jakby czekały na nowych gospodarzy. Było ich dość, uchodźcy mogli wybierać spośród nich według uznania. Chociaż co to za wybór? Wszystkie domy były tak samo małe, tak samo stare, tak samo zdewastowane, zagrzybione, zawilgocone i dziurawe, bez pieców i podłóg. Mroźne powietrze wpadało do środka przez nieszczelne okna i drzwi. Stare płoty wokół chałup już w pierwszych dniach poszły na opał. W sumie dobrze, bo nie było po co się od innych odgradzać.
Krościenko, Ustrzyki Dolne, Czarna, Lutowiska, Bandrów, Bystre, Liskowate i jeszcze kilka wsi ledwie parę miesięcy wcześniej wróciły w skład Polski. Grecy byli jednymi z pierwszych w tych stronach. W długie, ciemne wieczory zimy 1951 roku mieli dużo czasu na kontemplowanie drogi, którą pokonali.
Jak wszystko, co greckie, ich tułaczka zaczęła się u zboczy Olimpu. Pewnej wiosennej nocy 1946 roku we wsi Litochoro nieduża komunistyczna bojówka napadła na miejscowy posterunek żandarmerii. W starciu, mającym na celu odbicie więźniów, zginęło trzynastu funkcjonariuszy państwowych. Z czasem historycy uznali je za początek bratobójczej wojny domowej. Podziały polityczne szły przez rodziny, wsie, społeczności, a rany goiły się po niej przez pokolenia.
Wojnę toczyły między sobą wspierane przez Amerykanów i Brytyjczyków siły monarchistycznej prawicy z republikańską lewicą. Demokratyczna Armia Grecji liczyła sobie kilkadziesiąt tysięcy partyzantów i z czasem zdobyła kilka istotnych przysiółków, docierając aż w okolice Koryntu, jednak wsparcie zaprzyjaźnionych państw satelickich ZSRR w pewnym momencie wyczerpało się, a na zaprzestanie walk nalegał sam Stalin. Kiedy armia rządowa uzbrojona po zęby przez Amerykanów zdziesiątkowała partyzantów, przegranym pozostała tylko emigracja. W parę miesięcy Grecję opuściło sześćdziesiąt tysięcy członków organizacji komunistycznych i sympatyków lewicy wraz z rodzinami. Trafili do ZSRR, Czechosłowacji, Bułgarii, Niemieckiej Republiki Demokratycznej, na Węgry i do Polski.
Na osobistą prośbę Stalina w czasie walk Bolesław Bierut zlecił wysłanie partyzantom między innymi 10 tysięcy par butów i koszul, 4,5 tysiąca karabinów typu mauzer, 65 karabinów maszynowych, 18 moździerzy i 679 pistoletów, 26 ton materiałów sanitarnych i sprzętu medycznego oraz ponad 2 tysiące min przeciwczołgowych i przeciwpiechotnych. Ale kiedy okazało się, że to za mało, Polska zaoferowała przegranym to, co najcenniejsze: dom. Partyzanci trafiali nad Wisłę na pokładach statków Stalowa Wola, Kościuszko, Wisła, Bałtyk, Lechistan, Narwik, Borysław oraz Karpaty.
W swojej książce Sturis przedstawił tę migrację pod postacią matematycznych słupków, zupełnie jakby chciał każdą z tych historii opowiedzieć jednostkowo. 6587 bojowników i bojowniczek, którzy do Polski przypłynęli tylko z tym, co mieli na sobie. 2613 cywilnych uchodźców z wojny domowej. 2800 ciężko rannych inwalidów wojennych, których umieszczono w specjalnie zorganizowanym na tę okazję szpitalu w Dziwnowie na wyspie Wolin. 3934 dzieci ewakuowanych z obszaru walk, w tym 113 sierot i 620 półsierot, z których pierwsze jeszcze w czasie trwania wojny domowej przetransportowano do Lądka-Zdroju.
Stolicą polskich Greków stał się Chojnów na Dolnym Śląsku,