Uwierz w Mikołaja. Magdalena Witkiewicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Uwierz w Mikołaja - Magdalena Witkiewicz страница 3

Uwierz w Mikołaja - Magdalena Witkiewicz

Скачать книгу

wreszcie do takiego wieku, że była mile widziana wśród znajomych brata, zwłaszcza gdy przychodziła z koleżankami. Nie miała problemu, by którąś z nich do tego zachęcić, bo jej brat był czarujący jak mało kto i podobał się niemal wszystkim dziewczynom. Jednak w miarę upływu lat przybywało też złamanych przez przystojnego bruneta serc. Wyglądało na to, że niedługo jedyną kobietą z jej roku, której ten Don Juan nie poderwał i nie porzucił, będzie ona sama. Był przy tym jednak tak uroczy, że nie potrafiła mieć do niego pretensji.

      O dziwo, byli ze sobą bardzo związani, lubili spędzać razem czas i troszczyli się o siebie nawzajem. Gdy byli młodsi, bywało różnie, jednak teraz byli dla siebie najlepszymi przyjaciółmi. W więzy krwi Marta nie za bardzo wierzyła. Bo cóż to takiego? Krew to po prostu jakaś czerwona ciecz. Każdy ma nieco inną, ale co z tego.

      Od wielu lat święta spędzali razem. To na Dominikanie, to na Krecie, to w innych egzotycznych miejscach, które akurat przyszły im do głowy. Stać ich było na to, bo oboje żyłkę do interesów odziedziczyli po rodzicach. Marta zwykła mawiać, że dorabia sobie do studiów, pracując jako modelka. Takie stwierdzenie było jednak tylko częścią prawdy, naznaczoną pewnym lekceważeniem tego, co robi. W rzeczywistości bowiem była wziętą modelką, chadzała na wybiegach w Polsce i za granicą, a do tego woda sodowa nie uderzyła jej do głowy, bo na szczęście studia wciąż pozostawały dla niej najważniejsze. Zarobione pieniądze odkładała i wydawała na podróże. Cała Marta – rozsądek zabarwiony szczyptą szaleństwa i ekstrawagancji.

      Jej brat wciąż rozkręcał własne firmy. Studiował informatykę już chyba od dziesięciu lat i zupełnie nie potrzebował do szczęścia tytułu magistra. Wieczny student miał jednak ułańską fantazję, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy. Zaczynał od firmy eventowej. Szumnie brzmiało, a sprowadzało się do tego, że w wigilijny wieczór przebierał się za Mikołaja i rozdawał dzieciom prezenty. Sam nie miał emocjonalnego podejścia do tego dnia, mógł więc pracować dla tych, dla których był on jednym z ważniejszych w roku. Potem się przebranżowił, ale strój Mikołaja jeszcze wisiał w szafie. Na pamiątkę pierwszego biznesu i pierwszych zarobionych poważnych pieniędzy. Okazało się bowiem, że na tych przebierankach można było całkiem nieźle zarobić. Podejrzewał, że pewnie bardziej wzbogacić się można na wyskakiwaniu z tortu, ale nigdy się na to nie zdecydował.

      Wybrał inną drogę – założył firmę informatyczną. Z lenistwa, bo ostatecznie przecież dosyć gruntownie miał przerobiony program studiów. Szybko okazało się, że jest w tym całkiem niezły i pozyskał nawet klientów za granicą. Szczególnie często jeździł do Londynu. Wrodzone zdolności i biznesowa intuicja w połączeniu z ujmującym sposobem bycia sprawiły, że po kilku latach prowadził dwie firmy, zarabiał już przynajmniej dziesięć razy tyle, co jego wykładowcy, i doprawdy nie widział potrzeby kończenia studiów. To doprowadzało do częstych spięć z ojcem. Dlatego też unikał go, jak tylko mógł.

      Brat Marty bardzo nie lubił konfliktów. Wszystko w życiu przychodziło mu na tyle łatwo, że się do tego przyzwyczaił. Wprawdzie była taka jedna, co nie chciała mu przyjść łatwo, ale…

      Zabiegał o nią trochę, co jednak nie przeszkadzało mu spotykać się z innymi. W ten sposób całkowicie przekreślił swoje szanse u wybranki. Przejmował się tą sytuacją kilka dni, wypił kilka piw, poderwał kilka dziewczyn i swoim zwyczajem stwierdził, że jutro przyniesie nowe, lepsze rozwiązania. Jednakże zdarzało mu się, że tęsknił za tą nieuchwytną dziewczyną z włosami jak sprężynki. Wielokrotnie prosił los o to, by pozwolił mu spędzić z nią czas sam na sam. Chociaż kilka chwil. Kilka minut, godzin albo dni. Na przykład trzy dni. Trzy dni sam na sam. Byleby nikt im nie przeszkadzał. Wtedy mógłby jej wytłumaczyć, o co tak naprawdę chodzi.

      Starszy brat Marty miał zawsze szczęście. Nie denerwował się zatem, korzystał z życia i spokojnie czekał na to, aż los będzie mu sprzyjał jeszcze bardziej niż do tej pory. Wiedział, że to tylko kwestia czasu. I – co najlepsze – miał zupełną rację.

      3

      Pani Helenka kochała święta. Dlatego też, kiedy przekroczyła próg domu seniora, nazwanego z angielska Happy End, bardzo się przestraszyła, że gdy tylko się tam zamelduje, nastąpi ten nieszczęsny end, na który zdecydowanie nie była jeszcze przygotowana. Potem jednak zaczęła się rozglądać, czy atmosfera panująca tam jest chociaż w kilku procentach świąteczna i grudniowa. Po wstępnych oględzinach okazało się, że zanim nastąpi ten end, może przez jakiś czas będzie chociaż trochę happy, choć chwilowo wcale nie było jej do śmiechu.

      „Przekroczyła próg” – w tym kontekście może nie było to zbyt trafne określenie, bo ten próg przejechała, siedząc na wózku. Oczywiście upierała się przy tym, że nie jest jakąś egipską księżniczką, by być noszoną w lektyce, czy angielską królową, by jechać w karocy, ale pielęgniarz okazał się nieugięty i upierał się, że żaden pensjonariusz ze złamaną nogą nie może kuśtykać po schodach. Pani Helenka podejrzewała, że po prostu w natłoku obowiązków nie chciał się z nią użerać, i pomyślała, nieco uszczypliwie, że przynajmniej na samym początku mógł chociaż stwarzać pozory, iż w domu opieki dla osób starszych czas płynie wolniej i wszyscy dla wszystkich mają czas.

      Oczywiście nie trafiłaby tam, gdyby nie ta złamana noga. W sumie mogłaby jakoś funkcjonować, gdyby nie mieszkała kilka kilometrów od najbliższego sklepu albo gdyby chociaż jej samochód miał automatyczną skrzynię biegów, a ona umiałaby takim dziwnym ustrojstwem jeździć.

      Po dłuższym namyśle doszła nawet do wniosku, że sklep nie byłby problemem, ale palenie w piecu, a także noszenie węgla i drewna mogłyby już stanowić pewną trudność. Z niesprawną nogą wykonywanie zwykłych codziennych czynności byłoby zdecydowanie niełatwe.

      Pani Helena po raz pierwszy w życiu poczuła się stara i – jak by to powiedzieć – z lekka niedołężna. Cóż to jest za straszne słowo! Kiedyś nawet mogła je ułożyć, grając w scrabble ze swoją wnuczką (potrójna premia literowa i to na „ż”), jednak teraz stchórzyła, nie chciała tego oglądać w postaci tabliczek z literkami. Gdy jechała na tym wózku (niczym Elżbieta II w karocy w swoje urodziny), doszła jednak do wniosku, że sto razy wolałaby widzieć to na planszy do scrabbli, niż tego doświadczać. Niestety, stało się. Wszystko przez łakomstwo. Pokarało ją, zdecydowanie!

      Pani Helenka od pewnego czasu starała się dbać o linię. Była zadziwiona, że fartuszek, który zawsze przywdziewała do domowych porządków, zaczął się mocno opinać na jej brzuchu i biuście. Jednak jeszcze wtedy nie rozległ się alarm w jej głowie, bo przecież materiały tak często lubią się zbiegać w praniu. Czerwona lampa zapaliła się dopiero wówczas, gdy po tym, jak się schyliła, ścieląc łóżko (zawsze ścieliła łóżko), guzik od fartuszka odpadł i potoczył się gdzieś w kąt. Nomen omen, czerwony guzik.

      Wtedy to podjęła decyzję, że wszystkie słodycze będzie chowała na szafie, tuż pod sufitem. Aby dostać się do tej skrytki, musiała zejść do piwniczki po drabinę, bo bez niej nie mogłaby sięgnąć po grzeszną przyjemność. Grzeszna przyjemność przyjmowała doprawdy różne oblicza. Często były to pierniczki, czasem kruche ciasteczka, innym razem jeszcze domowe makaroniki z płatków owsianych, mleka w proszku, cukru i kakao. Pani Helena zawsze je piekła w ilościach hurtowych, na wypadek gdyby przybyli jacyś niezapowiedziani goście

Скачать книгу