Uwierz w Mikołaja. Magdalena Witkiewicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Uwierz w Mikołaja - Magdalena Witkiewicz страница 7
– Mamuś, a coś dla ciebie? – Obok wózka podskakiwała mała dziewczynka. Na końcach mysich warkoczyków miała zawiązane barwne wstążeczki.
– Ale ja wszystko mam. Naprawdę nic nie potrzebuję.
– Ale prezenty nie są od potrzebowania! Prezenty składają się z marzeń! O czym marzysz, mamuś? – pytała, skacząc wokół matki.
Anna pokiwała głową i uśmiechnęła się do córki. Kochała ją najmocniej na świecie i tak bardzo chciała, by chociaż jedno marzenie tej małej istotki się spełniło. Bo Anna chyba już nie miała marzeń. A przynajmniej nie takich, które mogłyby się znaleźć w koszyku wypełnionym po brzegi kolorami świąt Bożego Narodzenia.
Przychodziły tam już od kilku dni. Za każdym razem wiozła przez sklep wózek wypełniony marzeniami córki. Tak bardzo żałowała, że niestety nie będzie mogła żadnego z tych marzeń spełnić. Może kiedyś? Może kiedyś, gdy zamknie oczy i je otworzy, znajdzie się nagle w takiej sytuacji życiowej, gdy w święta ludzie uśmiechają się do siebie, gdy wiesza się kolorowe bombki na choince, a pięknie zapakowane prezenty wysypują się spod ustrojonego drzewka na sam środek pokoju. Tak jak w tamtym wielkim domu, który sprzątała raz w tygodniu. A w zasadzie usuwała niewidzialne pyłki, bo nawet nie miał kto tam nabrudzić.
Anna naprawdę wierzyła, że marzenia się spełniają. Tylko kiedy? Czy wtedy, gdy Zosia będzie zbyt duża, by się cieszyć z misiów, lalek czy kolorowej ciastoliny? I co wtedy włoży do koszyka swoich marzeń? Czy w ogóle będzie jeszcze miała jakieś marzenia?
– Chodź, Zosiu, idziemy do domu. – Czule pogładziła małą po policzku.
– Dobrze, mamuś. Przyjdziemy tu jutro znowu?
– Możemy przyjść, kochanie.
– Dziękuję. – Zosia przez chwilę podskakiwała z radości, po chwili jednak spoważniała. – Tata jest w domu?
– Nie, dzisiaj nie ma.
– Ach, to będzie cudowny wieczór. Tylko we dwie, prawda? Zrobimy sobie czary!
Anna spojrzała na cenę zapachowej świeczki, którą Zosia włożyła do koszyka. Trzy dwadzieścia. Nie tak źle. Trzymając ją, poszła do kasy samoobsługowej. Zapłaciła, wzięła córkę za rękę i ruszyły w stronę wyjścia. Tak, tego wieczoru będą robić czary. Czary, które powinny być codzienną normalnością.
Kiedyś Anna Zielonka była marzycielką. Wierzyła w to, że ludzie są dobrzy, że wystarczy uśmiech, by zmienić cały świat. Była pewna, że urodziła się po to, by dawać szczęście. Jej dewizą było: „co zasiejesz, to zbierzesz”. Nie brała pod uwagę, że krzywda spotyka również poczciwych ludzi, a niektórzy nie odpłacają za dobro wyłącznie dobrem. Nie dopuszczała do siebie myśli, że ludzie mogą być po prostu źli. Źli z natury.
Artur był od niej dużo starszy. Wydawał jej się taki mądry, bardzo dorosły i nad wyraz dojrzały. Miał pracę, mieszkanie, w którym mieszkał sam, opowiadał o licznych kobietach w swoim życiu. Również o tej, która urodziła mu syna, ale która zupełnie nie pozwalała mu się z tym dzieckiem spotykać. Nie chciała od niego nawet alimentów. Nie wiedział nawet, gdzie mieszkali. Anna nie mogła jej zrozumieć. Zapatrzona w Artura, myślała, że nigdy by nie opuściła takiego idealnego człowieka. Człowieka dobrego, ale zarazem tak skrzywdzonego przez los. Przecież nie jego winą było, że wychowywał się w tak trudnych warunkach! Jego ojciec pił, a matka mu w tym towarzyszyła. Potem, krótko przed osiemnastymi urodzinami, Artur dołączył do rodzinnych libacji. Anna ciągle go tłumaczyła, bo cóż był winien, skoro takie miał wzorce.
Będąc w wojsku, podczas jednej z przepustek, poznał Aldonę. Wydawałoby się, że się ustatkował. Chwilę nie pił, starał się być idealnym partnerem, ale ona, niedobra, potem go zostawiła, zabierając mu syna. Nie dziwne, że znowu zaglądał do kieliszka. Anna była przekonana, że po takiej traumie tylko najsilniejsi daliby radę żyć normalnie. Długo wierzyła, że Artur jest najsilniejszy. I że w końcu będzie normalnie, a ona, Anna, mu w tym pomoże.
Artur był taki męski… Jego przedramiona zdobiły tatuaże. Tak lubiła, gdy widać je było spod podwiniętych rękawów białej koszuli. Ostatnio jednak rzadko miała okazję oglądać go w takim ubraniu.
Miała siedemnaście lat, gdy wypiła po raz pierwszy kilka kieliszków wódki. Zupełnie jej nie smakowała. Robiła dobrą minę do złej gry, obficie zapijając wodą z sokiem malinowym, bo nic innego nie było. Od tej pory nie lubiła ani wódki, ani soku malinowego. Wtedy też kochała się z nim po raz pierwszy. Obiecywał, że będzie fajnie. Nie było. Rano obudziła się, myśląc, że będzie jego królewną. Nie była. Teraz ani nigdy potem. W swojej dziewczęcej naiwności sądziła jednak, że skoro tamtej nocy oddała mu się cała, to znaczy, że od tej chwili są dla siebie bardzo ważni. A dla ważnych ludzi w życiu robi się wiele rzeczy, które bliskim mogą się wydawać nierozsądne.
Po latach Annie również zaczęły się zdawać nierozsądne, ale czy miała wyjście? Wyjście z trudnych sytuacji nie zawsze prowadzi przez drzwi. Czasem mogą stać one otworem, a to i tak nic nie zmienia.
Przeprowadziła się do Artura tuż po osiemnastych urodzinach. Rodzice mieszkali na wsi i tak naprawdę wiedzieli tyle, co ona sama im mówiła. A mówiła niewiele. Nieczęsto też ich odwiedzała. Bo musiała pilnować swojego chłopaka. A potem, bardzo szybko, ojca swojej córki.
Zosia urodziła się, gdy Anna miała lat dwadzieścia. Artur już nie wydawał się jej taki dorosły i zupełnie przestał w jej oczach być odpowiedzialny. Nie chciała się do tego przyznać. Przed sobą, a już przede wszystkim przed swoimi bliskimi.
Ze szpitala wracała sama z noworodkiem. Na piechotę. Na szczęście miała blisko, a sierpniowe słońce uśmiechało się do niej, zaglądając do wózka, który dostała kilka dni wcześniej po dziecku sąsiadki. Oczywiście Artur obiecał, że po nią przyjdzie, ale chyba zapomniał. Albo… po prostu coś mu wypadło. Po raz kolejny Anna mu wybaczyła.
Wózek zostawiła na dole. Wzięła na ramię torbę, Zosię na rękę i weszła na pierwsze piętro. Zaniepokoiły ją uchylone drzwi do ich mieszkania. Ktoś był jednak w środku?
W korytarzu na podłodze leżał mężczyzna. Nie był to jej mąż. Zdarzało się to już wcześniej, nie spodziewała się jednak, że w takiej chwili… Że urządzi libację, zamiast czekać na nią i swoje dziecko.
– Pępkowe, kochanie. – Usłyszała nagle pijacki bełkot męża. Potem głośne beknięcie.
Ania rozejrzała się, ale nic nie powiedziała. Leżący na podłodze mężczyzna właśnie się budził i z dezorientacją patrzył na Annę. Kolejny, również ledwo przytomny,