Uwierz w Mikołaja. Magdalena Witkiewicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Uwierz w Mikołaja - Magdalena Witkiewicz страница 5

Uwierz w Mikołaja - Magdalena Witkiewicz

Скачать книгу

rozwiązanie, bo ta śmierć by tak nie przerażała. Tak, tak na pewno to Pan Bóg wymyślił. A ona, Helena Piotrowska, wcale nie czuje się zmęczona życiem. Tylko ten gips na nodze taki niewygodny jest i pod spodem swędzi. Swędzi jak cholera! Jakby stado komarów ją użarło i nagle odleciało. Albo pcheł innych.

      – Pomyślę o tym – mruknęła, wyciągając rękę po ulotkę. – A przyniesie mi pan drut?

      – Drut? – zdziwił się Krzysztof.

      – No tak, taki do robienia na drutach. Swetry i takie tam. Tylko nie takie do skarpetek. Bo jest ich pięć i są krótkie. A ja potrzebuję długi drut.

      – Będzie pani dziergać sweter? – Doktor Krzysztof pokręcił głową. Tyle lat pracował na ortopedii, z tyloma ludźmi miał do czynienia, a wciąż ktoś potrafił go zaskoczyć.

      – Nie, ale mnie cholernie swędzi i chciałabym sobie ulżyć, a czymś muszę się podrapać – westchnęła babcia Helenka, czytając o tym, że w Domu Seniora Happy End dzięki codziennej rehabilitacji przez wykwalifikowany personel „stawiają na nogi szybciej, niż myślisz”.

      No, niestety, czego jak czego, ale stawiania na nogi z prędkością światła pani Helenka naprawdę potrzebowała. Westchnęła głęboko i gdy bezradny lekarz w skórze greckiego boga wyszedł w poszukiwaniu drutów do robienia swetrów, sięgnęła po swoją starą nokię. Nie potrafiła się przekonać do tych telefonów, co to Agnieszka próbowała jej podrzucać. Nokia to nokia. Bateria trzymała tydzień i nie odstraszały jej te wszystkie ikonki do dotykania. No i pewnie gdyby nie mogła znaleźć młotka, a chciałaby wbić gwóźdź, tym telefonem również dałaby radę.

      – Dzień dobry. Mówi Helena Piotrowska… Nie jestem aż taka stara. I niedołężna też nie jestem. No, może chwilowo…

      Agnieszka nie dowiedziała się o złamanej nodze babci. We wszystkich szpitalnych papierach i dokumentach, które pani Piotrowska musiała wypełnić w Domu Seniora Happy End, w rubryczce „kogo powiadomić w razie potrzeby” wpisywała swój numer telefonu. Wnuczce kazała lecieć na Malediwy czy do innej Tajlandii, razem z przyjaciółmi. Ta jej koleżanka, Marta, co chwilę gdzieś latała, więc dlaczego nie miałyby teraz wyruszyć razem. Pieniądze też nie stanowiły problemu. Agnieszka nigdy nic nie chciała, ale babcia skrupulatnie co miesiąc wpłacała jej na konto sumę pozwalającą na całkiem godne życie. Tymczasem wnuczka dorabiała korepetycjami, rzadko kiedy sięgając po babcine fundusze, pewnie więc za oszczędności mogłaby pozwolić sobie nawet na kilkumiesięczny egzotyczny urlop.

      – Nie chcesz ze mną spędzić świąt? – płaczliwie zapytała Agnieszka. – Babciu! Ale przecież my zawsze spędzamy Boże Narodzenie razem!

      Pani Helena przełknęła łzy. Bardzo chciała spędzić święta z wnuczką, ale znała ją – gdyby ta zobaczyła, w jakim staruszka jest stanie, z pewnością postanowiłaby jej pomóc. Po świętach zdecydowałaby się z nią zostać, opuściłaby zajęcia na uczelni, by tylko się nią opiekować, a potem z pewnością pragnęłaby jej zorganizować cały czas rekonwalescencji, bo pewnie trochę potrwa. Nawet kosztem swojego młodego i pewnie w miarę beztroskiego życia. Na to pani Helena nie mogła pozwolić. Zresztą była już za stara na organizowanie wszystkiego na nowo. Miała swoje przyzwyczajenia i nie zamierzała z nich rezygnować. Postawią ją na nogi w tym Happy Endzie i potem z dumą do wszystkiego przyzna się wnuczce. Z dumą, bo przecież dzielnie to wszystko zniesie.

      Podrapała się drutem, przyniesionym przez „Apolla” tamtego dnia, gdy jej nogę wsadził w gips (do tej pory nie miała pojęcia, skąd on ten drut wykombinował), i spojrzała na sąsiadkę, z którą dzieliła pokój. Kobiecina wydawała się bardzo niezadowolona z tego, że Helena zajęła sąsiednie łóżko. Z wyższością spoglądała na nią bez słowa. Pani Piotrowska uznała jednak, że jest tam tylko tymczasowo, aż postawią ją na nogi, i w związku z tym doprawdy nie musi się z nikim spoufalać. Nawet z tą kobietą, która wygląda, jakby miała ją zabić wzrokiem.

      4

      Sabina Wojtczak myślała, że tym razem naprawdę trafi ją szlag. Za każdym razem tak myślała, ale gdzieś w podświadomości pamiętała słowa swojego świętej pamięci męża, że złego licho nie bierze. A przynajmniej nie tak szybko. Podejrzewała, że coś faktycznie było w tym stwierdzeniu, bo mimo cholerycznego usposobienia nadal miała się całkiem nieźle.

      Jak się jednak miała nie irytować, skoro ciągle zdarzało się coś, co wyprowadzało ją z równowagi? Miała nadzieję, że starość spędzi sobie wśród ludzi, którzy jej nie wnerwiają. A ta nowa na łóżku obok wkurzała ją niemiłosiernie. I to stukanie… Raz kulą, a raz gipsem czy co tam ona na nodze miała. I jeszcze to, jak ruszała tymi palcami u stóp, które jej spod tego opatrunku wystawały… Paznokcie miała pomalowane na bordowo! Normalnie musi policzyć do dziesięciu, bo jednak tym razem ją trafi.

      Wiedziała, że nie ma zbyt łatwego charakteru i Bogusław naprawdę powinien pójść w kapciach do nieba, że z nią wytrzymał tak długo. Zanim odszedł, jeszcze jej ogórków kiszonych narobił. Chyba ze dwadzieścia słoików. Z tych ogórków, które sam zasadził i potem zebrał na ich działce. Działce, na której może była ze trzy razy przez jakieś dwadzieścia lat i to tylko dlatego, że było ciepło i chciała się wylegiwać z książką na leżaku.

      – Sabinko, ruszać się trzeba. Dla zdrowia – mówił Bogusław. – Na działce skłony robisz i przysiady. Najlepsza gimnastyka. Wszystkie mięśnie pracują. Dzięki temu do końca życia będziesz sprawna i zdrowa.

      Bogusław faktycznie do końca był szczupły, sprawny i żwawy, ale to jego życie skończyło się zbyt szybko. No i na co mu to zdrowie było? I ta sprawność? Na nic. Sabina była bardziej schorowana, mniej sprawna, ale do półki z książkami dała radę dojść, a w dobie zakupów spożywczych w sklepie internetowym nawet nie musiała wychodzić z domu. Czasem brakowało jej towarzystwa, ale nie na tyle, by się tym przejmować. Poza tym gdy naruszyła sobie kość biodrową (była pewna, że to złamanie, chociaż lekarz uważał, że przesadza), i ta sytuacja się rozwiązała. Na jej korzyść, oczywiście. Jak zawsze przez ponad osiemdziesiąt lat życia.

      Zawsze spadała na cztery łapy. Jak kot. Nie to co jej mąż, który spadł z drabiny na swojej działce i się od razu połamał. Trzeba było? Mógł siedzieć na kanapie i czytać książki. Zawsze to bezpieczniejsze dla zdrowia. Albo grać w scrabble. Wtedy właśnie, jak Bogusław się połamał, od dwóch dni z nim nie rozmawiała. Była wściekła, bo ułożył najwyżej punktowane słowo, jakie widziała w życiu. JAŹŃ. Obraziła się, a kilka dni później on umarł. Jakby na złość! I zostawił ją z tą całą działką, której nawet nie lubiła. Cóż miała robić? Pozazdrościła mężowi, a działkowiec był z niej żaden, bo wychodząc ze szklarni, uszkodziła sobie kość biodrową (złamała – tego była tego pewna!) i tym sposobem wylądowała w Domu Seniora Happy End.

      Miała wprawdzie nadzieję, że ten koniec nie nastąpi zbyt wcześnie, ale tam przynajmniej wiedziała, że dadzą jej jeść i nie pozwolą jej umrzeć za szybko. A nawet jak się z kimś miło pogada, to i pierniczki przywiozą, i jakiegoś smacznego wafelka. Tylko rehabilitacji nie lubiła. Podobno już była do niej gotowa. Gotowa? Ona do ruchu nigdy nie była gotowa. Wolała życie przeżyć stacjonarnie, grając na przykład w scrabble. O! Musi zapytać tę nową, czy gra w scrabble.

      Jak

Скачать книгу