Uwierz w Mikołaja. Magdalena Witkiewicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Uwierz w Mikołaja - Magdalena Witkiewicz страница 8
– Spierdalaj! – powtórzyła i wyszła na zewnątrz.
Usiadła na ławce przed blokiem i przytuliła Zosię. Otarła łzy tetrową pieluszką, w którą zawinięta była córka.
– Wszystko w porządku? – Usłyszała męski głos.
Podskoczyła na ławce, przestraszona. Obok stał policjant i wpatrywał się w nią zatroskanym wzrokiem.
– Wszystko w porządku? – powtórzył.
– Tak, dziękuję za troskę.
– Pani płacze… Mogę jakoś pomóc?
Ania pokręciła głową.
– Baby blues – odpowiedziała szybko.
– Baby blues? – zdziwił się policjant.
– Takie humory młodej matki. – Uśmiechnęła się na siłę. – Przejdzie. Zawirowania hormonalne.
Młody policjant niezbyt znał się na hormonach, ale intuicja mówiła mu, że nie zaszkodzi się codziennie przejść obok tej kamienicy. Nic się też nie stanie, jak podpyta sąsiadów o to i owo. A czasem i zapuka do drzwi na pierwszym piętrze. Tych po prawej stronie. Już wtedy, te kilka lat temu, przeczuwał, że to nie będzie jedyne jego spotkanie z piękną, aczkolwiek przemęczoną kobietą i jej dzieckiem, które było tak maleńkie, jakby dopiero co się urodziło.
Posterunkowy Robert Krusz nawet nie podejrzewał, iż tak było w istocie. Kiedy poznał Zofię miała ona zaledwie trzy dni i dopiero wyszła ze szpitala. Potem widywał ją wielokrotnie i wielokrotnie miał nadzieję, że wreszcie jej matka przyzna się, że te siniaki czy podrapane ramiona to nie od tego, że się potknęła albo przewróciła. Jednak Anna była zbyt ambitna, by się przyznać do błędu. Uważała, że kiedyś podjęła decyzję i nie mogła nikogo winić za to, że była ona zła. Trzeba zacisnąć zęby i w spokoju znosić wszystko dla dobra dziecka.
Tylko czasem zastanawiała się, czy nie byłoby im lepiej, gdyby były same. Gdyby tak nagle uciekły. Gdzieś daleko. Albo nawet niezbyt daleko. Na przykład tam, gdzie sprzątała dom, który tego w ogóle nie wymagał. Ostatnio coraz częściej zabierała tam Zosię. Bawiły się wtedy w udawanie.
– Mamo, chodź, będziemy się bawiły, że ty jesteś moją mamą, a ja twoją córką, a to jest nasz dom? – zapytała kiedyś Zosia.
– Kochanie, ale ja przecież jestem twoją mamą, a ty moją córką.
– No tak, ale nie mamy takiego ładnego domku.
Ania rozejrzała się wokół.
– No tak, nasz jest trochę mniejszy. – Próbowała się roześmiać.
– Tak. I nasz jest czarny.
– Czarny? Jak to czarny? – zaniepokoiła się.
– Mamusiu, będziemy piły herbatkę, jak królowe. – Dziewczynka zmieniła temat. – Ja wiem, że nie możemy naprawdę wziąć od tej pani, co tu mieszka, herbaty, ale może tak będziemy pić na niby. I będziemy rozmawiać.
– Dobrze, kochanie – zgodziła się Ania. – A o czym będziemy rozmawiać?
– O życiu, mamo – powiedziała poważnie pięcioletnia Zosia.
Anna czasem miała wrażenie, że jej córka rozumie dużo więcej, niż powinna. I dojrzewa szybciej niż jej rówieśnicy. Zresztą… to życie jest takie dziwne. Duży dom, w którym powinny rozbrzmiewać rodzinny gwar i śmiech, stał pusty, a jej zatęchła kawalerka, która miała być przytulnym gniazdkiem, często stawała się pijacką meliną.
Potem regularnie zabierała Zosię ze sobą. Domowników nigdy nie było, ale dla spokoju sumienia zapytała nawet kiedyś właścicielkę o pozwolenie. Pani Krystyna była bardzo sympatyczna i bez problemu się zgodziła. Od tej rozmowy Anna denerwowała się mniej, bo przychodziły tam jakby bardziej „legalnie”. I coraz częściej bawiły się w dom. Zosia mówiła: „w prawdziwy dom”.
– Pobawmy się znowu w prawdziwy dom, mamuś. W taki normalny.
Za każdym razem, gdy Anna to słyszała, pękało jej serce. Powoli traciła wiarę, że kiedyś będą miały prawdziwy, normalny dom i życie będzie jedną wielką cudowną zabawą.
7
Robert Krusz był dzielnicowym dokładnie tam, gdzie mieszkała Anna Zielonka wraz z niemężem i Zosią. Na początku wydawało się, że to bardzo spokojne osiedle, ale w miarę upływu czasu każdy dom odkrywał przed nim swoje tajemnice. Jeszcze wszystkich ich nie znał, ale zamierzał poznać.
Nie znał się na kobietach, macierzyństwie i zawirowaniach hormonalnych, ale nie bardzo mu się podobało wtedy, te kilka lat temu, że ta młoda kobieta z noworodkiem siedziała na ławce i płakała, choć pewnie powinien to być jeden z najszczęśliwszych dni w jej życiu.
– Gdyby pani potrzebowała kiedyś pomocy, proszę dzwonić – powiedział, wręczając jej numer telefonu.
– Jakiej pomocy?
– Jakiej? – Zamyślił się. – Jakiejkolwiek. Proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Dopisałem pani mój prywatny numer.
Kobieta bez przekonania schowała wizytówkę pod materacyk wózka, ale Robert miał przeczucie, że prędzej czy później będzie musiała się z nim skontaktować. Nie wiedział, czym jest baby blues, o którym mówiła, ale miał policyjną intuicję. I naprawdę liczył na to, że jeśli ta dziewczyna znajdzie się w potrzebie, nie zawaha się poprosić go o pomoc.
– To… do widzenia – powiedział cicho, chociaż wcale się nie chciał rozstawać.
– Do widzenia.
– Nie idzie pani do domu?
– Za chwilę idę. – Uśmiechnęła się słabo.
Wtedy drzwi do klatki schodowej otworzyły się z impetem i wytoczyli się stamtąd trzej nietrzeźwi mężczyźni.
– Niech się zdrowo chowa! – wydukał jeden z nich, nie patrząc w oczy młodej matce.
– Sto lat, mamuśka! – Drugi próbował złożyć na policzku dziewczyny siarczysty pocałunek, ale gdy zobaczył Roberta, natychmiast zmienił zdanie. – Panie władzo, my tylko świętowaliśmy narodziny tejże panny. – Zasalutował.
– Do domu! Wracaj do domu! – rozkazał ostatni, patrząc karcącym wzrokiem na dziewczynę.
Następnie chwycił wózek z dzieckiem i pewnym ruchem skierował go w stronę