Sobotwór. Tess Gerritsen
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sobotwór - Tess Gerritsen страница 5
– Wracaj do domu!
– Co mówiłaś? – Elijah spojrzał na nią.
– To znów ten głupi pies – odparła zdyszana. – Cały czas za nami biegnie. W końcu…. się zgubi.
Skarciła Buddy’ego wzrokiem, ale on nadal biegł obok, głupio zadowolony. A leć sobie, pomyślała. Wykończ się. Co mnie to obchodzi.
Jechali dalej pod górę. Droga wiła się łagodnymi serpentynami. Wśród drzew migało chwilami daleko w dole Fox Harbor. W popołudniowym słońcu tafla wody przypominała lśniącą miedź. Potem drzewa przesłoniły wszystko i Alice widziała już tylko las, przybrany w olśniewające czerwone i pomarańczowe barwy. Kręta droga była przysypana liśćmi.
Kiedy Elijah w końcu się zatrzymał, Alice tak drżały z wysiłku nogi, że z trudem mogła stać. Buddy’ego nie było nigdzie widać. Miała nadzieję, że trafi do domu, bo nie zamierzała go szukać. Na pewno nie teraz, gdy Elijah stał obok i uśmiechał się do niej z błyskiem w oczach. Oparłszy rower o drzewo, zarzucił torbę z książkami na ramię.
– To gdzie jest twój dom? – spytała.
– Tam. – Wskazał na drogę, gdzie stała na słupku zardzewiała skrzynka na listy.
– Nie idziemy do ciebie?
– Nie. Moja kuzynka leży chora. Wymiotowała przez całą noc, więc lepiej tam nie wchodźmy. Zresztą robię doświadczenia tutaj, w lesie. Zostaw rower. Musimy kawałek przejść.
Oparła rower o drzewo, tuż obok jego i poszła za Elijahem. Nogi drżały jej jeszcze od jazdy pod górę. Zagłębili się w las. Drzewa rosły gęsto, a ziemię pokrywał gruby dywan liści. Podążała za nim dzielnie, oganiając się od komarów.
– Więc mieszka z tobą kuzynka? – spytała.
– Tak. Przyjechała do nas w zeszłym roku. Teraz już chyba zostanie. Nie ma się gdzie podziać.
– Twoi rodzice się na to zgadzają?
– Mam tylko ojca. Mama nie żyje.
– O… – Nie wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu mruknęła po prostu „przykro mi”, ale chyba tego nie słyszał.
Zarośla gęstniały coraz bardziej i jeżyny drapały jej gołe nogi. Z trudem za nim nadążała. Popędził naprzód, zostawiając ją z sukienką zaczepioną o krzak jeżyn.
– Elijahu!
Nie odpowiedział. Szedł dalej, jak śmiały odkrywca, z przewieszoną przez ramię torbą.
– Zaczekaj!
– Chcesz to zobaczyć czy nie?
– Tak, ale…
– To chodź. – W jego głosie pojawił się ton zniecierpliwienia, który ją przestraszył. Stał w odległości paru metrów, patrząc na nią, i zauważyła, że zaciska pięści.
– W porządku – odparła potulnie. – Już idę.
Kilka metrów dalej wyłoniła się nagle polana. Alice ujrzała stare kamienne fundamenty, pozostałe po nieistniejącym od dawna gospodarstwie. Elijah spojrzał na nią. Popołudniowe słońce znaczyło plamkami jego twarz.
– To tutaj – oznajmił.
– Co?
Pochylił się i odsunął dwie drewniane deski, odsłaniając głęboką dziurę.
– Zajrzyj do środka – powiedział. – Kopałem to trzy tygodnie.
Podeszła powoli do jamy i zajrzała w głąb. Popołudniowe słońce znikało za drzewami i dno dziury było w cieniu. Dostrzegła tam warstwę zeschłych liści i zwisającą z boku linę.
– To pułapka na niedźwiedzia czy coś w tym rodzaju?
– Niewykluczone. Gdybym położył na wierzchu gałęzie, żeby zasłonić otwór, mógłbym schwytać nawet jelenia. – Wskazał w głąb dziury. – Widzisz, co tam jest?
Pochyliła się niżej. W cieniu na dnie coś niewyraźnie lśniło. Plamki bieli pod rozrzuconymi liśćmi.
– Co to jest?
– Mój eksperyment. – Sięgnął po linę i pociągnął za nią.
Liście na dnie jamy zaszeleściły i zawirowały. Alice patrzyła, jak lina się napręża, gdy Elijah wydobywał coś z cienia. Był to koszyk. Wyciągnął go z jamy i postawił na ziemi. Odgarnąwszy liście, pokazał jej, co lśniło bielą na dnie dziury.
Zobaczyła niewielką czaszkę.
Gdy strzepał liście, ujrzała kępki czarnego futra, patykowate żebra, guzkowate kręgi i cienkie jak gałązki kości łap.
– Niezłe, co? Już nawet nie cuchnie. Jest tu prawie od siedmiu miesięcy. Kiedy sprawdzałem ostatnim razem, były na nim jeszcze kawałki mięsa. Ciekawe, jak i ono łatwo znika. Zaczęło gnić naprawdę szybko w maju, gdy zrobiło się ciepło.
– Co to jest?
– Nie wiesz?
– Nie.
Podniósłszy czaszkę, przekręcił ją lekko i oderwał od kręgosłupa. Alice wzdrygnęła się, gdy podsunął ją w jej kierunku.
– Przestań! – pisnęła.
– Miau!
– Elijahu!
– Pytałaś, co to jest.
Wpatrywała się w puste oczodoły.
– To kot?
Elijah wyjął z torby z książkami worek na zakupy i zaczął wkładać do niego kości.
– Co zrobisz z tym szkieletem?
– To temat mojej pracy. Jak kot zamienia się w szkielet w siedem miesięcy.
– Skąd go wziąłeś?
– Znalazłem.
– Tak po prostu znalazłeś martwego kota?
Spojrzał na nią roześmianymi niebieskimi oczami. Ale nie były to już oczy Tony’ego Curtisa. Przerażały ją.
– Kto powiedział, że był martwy?
Poczuła nagle, jak wali jej serce. Zrobiła