Pogrzebani. Jeffery Deaver
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pogrzebani - Jeffery Deaver страница 11
Poruszał się szybko, żeby nikt go nie widział.
Ale i dlatego, że zachwiała się harmonia jego świata. Jak gdyby ktoś kopnął wirujący bączek.
Jakby zagrał fałszywe dźwięki, jakby zgubił rytm odmierzany przez metronom.
Stefan szedł ulicą w Queens. Rozgorączkowany. Czuł łaskotanie pod pachami, swędziała go głowa. Cały spływał potem. Właśnie opuścił hotel, w którym mieszkał, a właściwie się ukrywał, odkąd umknął z tamtego strasznego świata ciszy, w którym tkwił przez lata.
Ciągnął walizkę na kółkach i niósł torbę z laptopem. Resztę dobytku zostawił. Na razie musi wystarczyć. Dowiedział się, że chociaż media mówiły o porwaniu, to chyba nikt go nie powiązał ze zdarzeniem ani nie podejrzewał o skomponowanie melodii z sugestywną, aczkolwiek niepokojącą sekcją rytmiczną.
Jego muza… Owszem, pilnowała go z Olimpu. Mimo to mało brakowało, by wpadł w ręce policji.
Naprawdę mało brakowało!
Ta ruda policjantka, którą zobaczył w monitorze kamery. Gdyby jej nie zamontował albo przegapił sygnał ostrzegawczy, pewnie by go złapali i na zawsze rozłączyli z Harmonią.
Szedł szybko z opuszczoną głową, broniąc się przed Dzikim Wrzaskiem – czuł, jak skóra mu cierpnie od dysonansu.
Nie…
Z trudem nad tym zapanował.
Stefan nie mógł się powstrzymać od myśli o muzyce sfer.
Ta koncepcja filozoficzna poruszała go do głębi. Według tej teorii wszystko we wszechświecie – planety, słońce, komety, gwiazdy – wytwarzało energię w formie słyszalnych dźwięków.
Starożytni nazywali ją musica mundana.
Podobną ideą była musica humana, dźwięki powstające wewnątrz ludzkiego ciała.
I wreszcie musica instrumentalis. Muzyka wykonywana na instrumentach i śpiewana.
Kiedy wszystkie te dźwięki – planet, ludzkiego serca czy strun wiolonczeli – harmonijnie współbrzmiały, wszystko było dobre. Życie, miłość, związki z ludźmi, oddanie wybranemu przez siebie bogu.
Gdy proporcje zostały zaburzone, powstawała zgubna kakofonia.
W tej chwili sfery się chwiały i groziła mu utrata szansy na ocalenie, na osiągnięcie stanu Harmonii, czystej Harmonii.
Powstrzymując płacz, Stefan sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął papierowy ręcznik. Osuszył twarz i szyję, po czym schował wilgotny zwitek.
Rozejrzał się. Nie śledziły go niczyje oczy. Nie zmierzała w jego stronę żadna rudowłosa policjantka, maszerując w takcie cztery czwarte.
Ale to wcale nie oznaczało, że nic mu nie grozi. Dwa razy pieszo okrążył kwartał budynków i przystanął w półmroku niedaleko ukradzionego samochodu. W końcu poczuł, że dłużej tego nie zniesie. Musiał uciekać. Potrzebował poczucia bezpieczeństwa.
Przystanął jeszcze przy samochodzie, rozejrzał się, a potem postawił walizkę na tylnym siedzeniu, a torbę z komputerem położył na fotelu pasażera z przodu. Wsiadł i uruchomił silnik.
Chrzęst, kaszel, pomruk cylindrów.
Powoli wytoczył się na ulicę.
Nikt za nim nie jechał, nikt go nie zatrzymywał.
Przepraszam, zwrócił się do Niej w myślach. Będę ostrożniejszy. Na pewno.
Oczywiście musiał dbać o Jej dobry nastrój, starać się ją zadowolić. Za nic nie mógł obrazić Euterpe, swojej przewodniczki w drodze do Harmonii, która, zgodnie z muzyką sfer, była odpowiednikiem Raju, stanem najwyższej ekstazy, jakiego można doznać. Chrystus miał swoje stacje w Drodze Krzyżowej. Stefan miał swoje.
Euterpe, córka Zeusa, jedna z dziewięciu muz. Rzecz jasna, była muzą muzyki, często przedstawianą w długiej szacie, z fletem albo aulosem w rękach, o urodziwej i inteligentnej twarzy, jak przystało na córkę boga.
Przez jakiś czas krążył jeszcze po ulicach, aż zyskał pewność, że nikt go nie śledzi.
Gdy rozmyślał o swojej muzie, przyszło mu coś do głowy. Stefan, mimo że w dzieciństwie nie należał do najpilniejszych uczniów, lubił mitologię. Przypominał sobie, że wśród dzieci Zeusa była też Artemida, bogini łowów, przyrodnia siostra Euterpe.
Co wcale nie oznaczało, że panowała między nimi harmonia. Och, absolutnie nie. Wręcz przeciwnie. Były wrogami.
Euterpe prowadziła Stefana do Harmonii.
Artemida – w postaci rudowłosej policjantki – próbowała ich oboje powstrzymać.
Ale to ci się nie uda, pomyślał.
Zdusił kiełkujący Dziki Wrzask i skupił się na swojej następnej kompozycji. Miał już w głowie utwór do kolejnego katowskiego walca. Potrzebna mu była tylko jeszcze ofiara, by dodać doskonałą linię basu w metrum trzy czwarte.
ROZDZIAŁ 8
Sachs skończyła obchód po siatce i cofnęła się o krok, by obejrzeć miejsce zdarzenia.
Szubienicę skonstruowano niedbale – pętla została zamocowana do kija od miotły, wciśniętego w szparę między pustakami, z których zbudowano fabrykę uranu. Drewniana skrzynka, na której sprawca kazał stanąć Robertowi Ellisowi, była stara, oznaczona nieczytelnymi już i wypłowiałymi literami i cyframi, namalowanymi brunatnooliwkową, wojskową farbą. Ellis powiedział jej potem, że gdy Sachs nieumyślnie go zrzuciła, prawdopodobnie ustałby jeszcze może pięć minut. Z wysiłku zaczynało mu się już kręcić w głowie.
Wyszła na zewnątrz, gdzie technicy kryminalistyki kończyli wypełniać karty ewidencyjne dowodów. Nie było zbyt wiele do udokumentowania; ogień okazał się naprawdę skuteczny.
– Rozmawiał pan z Sabriną? – spytała Ellisa.
– Nie. Nie oddzwoniła. Godzina… nie wiem, która godzina jest w Japonii. – Nadal był trochę zamroczony. Ratownicy stwierdzili, że nie odniósł poważnych obrażeń, jak sam zapewnił Sachs, ale środki odurzające i przypuszczalnie pętla, którą sprawca zacisnął mu na szyi, by wydobyć z niego rzężenie do nagrania, trochę zmąciły mu umysł.
– Ciągle to robił – powiedział Ellis. – Trzy, może cztery razy.
– Co robił?
– Ciągnął za pętlę i nagrywał mój oddech, kiedy się dusiłem. I w kółko to odtwarzał. Jak gdybym nie wydawał takich dźwięków, o które mu chodziło. Zachowywał się jak dyrygent. Jakby w głowie brzmiał mu dźwięk, na którym mu zależało, ale nie mógł go ze mnie wydobyć. Był przy tym zupełnie obojętny i wyrachowany.
– Powiedział coś?
– Nie do mnie. Mówił