Pogrzebani. Jeffery Deaver
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pogrzebani - Jeffery Deaver страница 16
Rossi zakończył rozmowę przez telefon i wysiadł z samochodu. Przeciągnął się i obejrzał miejsce zdarzenia: pełną kurzu drogę, rozchwianą wiatę na przystanku, drzewa. Spojrzał na ciemny las w oddali. Na rowerzystę. I na Ercolego.
Podszedł bliżej.
– Strażniku Benelli, wygląda na to, że trafił pan na coś poważniejszego niż wnyki kłusownika. Ogrodził pan miejsce. Mądra decyzja. – Ponownie przyjrzał się okolicy przystanku autobusowego. Ercole rzadko musiał zabezpieczać miejsca zdarzenia, nie nosił więc przy sobie taśmy, ale wykorzystał linę do wspinaczki – nie uprawiał jej hobbystycznie, lecz czasami musiał się wdrapywać na skały podczas służby, by ratować turystów i wspinaczy.
– Tak jest, inspektorze. To Salvatore Crovi. – Ercole podał mu różowy dowód osobisty kolarza.
Rossi skinął głową, obejrzał dokument i oddał. Crovi jeszcze raz zdał relację z przebiegu zdarzenia, którego był świadkiem: napaści dokonał masywny mężczyzna z ciemnego sedana, na którego markę i model Crovi nie zwrócił uwagi, podobnie jak na numery rejestracyjne. Nie przyjrzał się dokładnie napastnikowi. Widział tylko, że sprawca w ciemnym ubraniu i czapce przewrócił ofiarę na ziemię. Gdy się szamotali, rowerzysta popędził odnaleźć Ercolego. Ofiarą był mężczyzna o ciemnej karnacji i z brodą, ubrany w jasnoniebieską kurtkę.
Detektyw wyjął notes i zapisał te informacje.
– Ale kiedy przyjechaliśmy na miejsce, nikogo tu już nie było – ciągnął Ercole. – Ani ofiary, ani napastnika.
– Szukał ich pan?
– Tak. – Ercole zakreślił ręką duży obszar. – W okolicy. Mógł się znacznie bardziej oddalić. Ale wołałem. Nikt nie odpowiadał. Pan Crovi mi pomagał. Skierował się w przeciwną stronę.
– Niczego nie widziałem, panie inspektorze – potwierdził rowerzysta.
– Może świadkowie autobusu coś widzieli? – spytał Rossi.
– Nie, panie inspektorze. Dzwoniłem do przedsiębiorstwa komunikacyjnego. Autobus według rozkładu przyjedzie dopiero za pół godziny. Sprawdziłem też w najbliższych szpitalach. Nie przyjęto tam nowych pacjentów.
– Czyli być może mamy do czynienia z porwaniem – wolno powiedział Rossi. – Chociaż wydaje się to dziwne.
Zatrąbił klakson i Rossi uniósł głowę, spoglądając na kolejkę samochodów. W stojącym na początku wiekowym oplu siedział zażywny, łysawy jegomość około sześćdziesiątki i gestykulował ze złością, dając znaki, że chce przejechać. Drogę zagradzał mu ford Ercolego. Za oplem stał następny samochód z rodziną w środku i kierowca też zatrąbił. Chwilę później pojawiło się trzecie auto.
– Czy to pański wóz zastawia drogę? – zapytał Rossi.
Ercole się zarumienił.
– Tak. Przepraszam, panie inspektorze. Pomyślałem, że tak będzie najlepiej, żeby ochronić miejsce. Ale zaraz go przestawię.
– Nie – mruknął Rossi. Podszedł do opla, pochylił się i spokojnie szepnął coś kierowcy. Mimo ciemności Ercole dostrzegł, że mężczyzna zbladł. Podobnie cichą i krótką rozmowę przeprowadził z drugim kierowcą i obydwa samochody szybko zawróciły. Trzeci też, bez konieczności perswazji. Ercole dobrze znał topografię okolicy: aby wyjechać na tę samą drogę za miejscem zdarzenia, należało nadłożyć prawie dwadzieścia kilometrów.
Rossi wrócił do niego.
– Kiedy rozwijałem linę, żeby odgrodzić przystanek, znalazłem to – dodał Ercole. Podszedł do miejsca obok wiaty, która była po prostu blaszanym dachem na dwóch słupkach osłaniającym odrapaną ławkę. Pokazał leżące na ziemi pieniądze.
– Do szamotaniny doszło właśnie tutaj?
Crovi przytaknął.
– To jedenaście euro w bilonie i trzydzieści libijskich dinarów w banknotach – wyjaśnił Ercole.
– Libijskich? Hm. Mówił pan, że ofiara miała ciemną karnację? – Rossi zwrócił się do Croviego.
– Tak, panie inspektorze. Mógł pochodzić z Afryki Północnej. Moim zdaniem to najbardziej prawdopodobne.
Zbliżyła się do nich Daniela Canton i spojrzała na pieniądze.
– Kryminalistycy zaraz tu będą.
Technicy ustawią tabliczki z numerami przy pieniądzach i wszystkich śladach po szamotaninie, zrobią zdjęcia odcisków pozostawionych przez podeszwy butów i bieżniki opon. Potem przeprowadzą znacznie bardziej fachowe oględziny niż Ercole.
– Może, czekając na autobus, ofiara sięgała po pieniądze i w momencie, gdy zaatakował ją porywacz, upuściła je na ziemię – powoli powiedział Rossi, jak gdyby układał sobie scenariusz w głowie. – Bo dlaczego się rozsypały? Co oznacza, że ten człowiek nie miał biletu. Może nie planował tej podróży.
– A jeżeli przyjechał tu nielegalnie – jako uchodźca z Libii – być może wolał ominąć kasy – dorzuciła stojąca obok Daniela.
– To prawda. – Rossi uniósł wzrok i spojrzał na ziemię. – Monety leżą tutaj. Dinary tam, w pewnej odległości, rozrzucone. Przypuśćmy, że wyjął zawartość kieszeni i zaczął odliczać pieniądze. Został zaatakowany, upuścił monety. Lżejsze dinary wiatr poniósł aż tam. Czy miał w ręku coś jeszcze lżejszego, co mógł porwać podmuch wiatru? Poszukajcie z tamtej strony – zwrócił się inspektor do Danieli i Giacoma. – Powinniśmy je zabezpieczyć, zanim przyjadą kryminalistycy.
Ercole przyglądał się, jak policjanci wyjmują z kieszeni ochraniacze na buty i lateksowe rękawiczki, nakładają i ruszają w stronę krzaków, oświetlając ziemię latarkami.
Nadjechał następny samochód.
Nie był to radiowóz lotnego patrolu policji ani nieoznakowany pojazd, ale prywatny samochód, czarne volvo. Za kierownicą siedział szczupły posępny mężczyzna o krótko ostrzyżonych siwych włosach. Miał starannie wypielęgnowaną szpakowatą bródkę