Odwet. Vincent V. Severski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Odwet - Vincent V. Severski страница 28

Odwet - Vincent V. Severski

Скачать книгу

momencie zza rogu wyłoniła się karetka pogotowia. Podjechała powoli i zatrzymała na środku drogi. Wysiadł mężczyzna w białym fartuchu, z papierosem w ustach. Podszedł do policjanta i podał mu rękę. W drugiej trzymał duży neseser. Przez chwilę, zerkając na Majewskiego, rozmawiali po azersku, po czym nowo przybyły odezwał się po rosyjsku:

      – Jestem lekarzem. To gdzie ten zmarły?

      – Drugie piętro – rzucił Majewski, otwierając swój samochód.

      Obserwowany uważnie przez policjanta, włożył do środka laptop. Gdy się odwrócił, do dwóch mężczyzn dołączył trzeci. Chudy wysoki czterdziestolatek w garniturze, z torbą na ramieniu. Majewski od razu się zorientował, że wszyscy oni dobrze się znają, i zaczął się jeszcze bardziej niepokoić. Działo się coś dziwnego, czego nie rozumiał. Nie miał z kim się skonsultować, bo Warszawa o niczym jeszcze nie wiedziała. Co gorsza, inspektor Gasimow nie wyglądał na zwykłego policjanta. To nie był ten wzrok. Majewski znał azerskich policjantów.

      Mają mój telefon na podsłuchu – pomyślał, chociaż odkąd przyjechał do Baku, był na to przygotowany. Jeżeli rozkuli mnie, to musieli też rozkuć Roberta, to oczywiste. Wiedzą, o której zadzwoniła do mnie Ewa. Niedobrze.

      Zamknął samochód, wciąż bacznie obserwowany przez mężczyzn. Starał się zachowywać naturalnie, ale wewnątrz cały drżał, jakby miał febrę.

      – No to chodźmy – zarządził i ruszył pierwszy.

      Gdy weszli do mieszkania, Ewa siedziała wciąż w tym samym miejscu, przed stosem chusteczek na stoliku. Konsul od razu zauważył, że jest w lepszym nastroju.

      Gasimow pokazał jej legitymację, ale nawet nie podniosła na nią wzroku.

      – To panowie z policji, Ewuniu – powiedział Majewski, a ona spojrzała na niego zaskoczona. Miała zapuchnięte oczy. – A ten pan to lekarz.

      – Gdzie jest ciało? – zapytał Gasimow.

      – W łazience – odpowiedział Majewski.

      Wszyscy trzej mężczyźni ruszyli we wskazanym kierunku, a konsul za nimi. Lekarz i Gasimow weszli do środka, a wysoki stanął w drzwiach, zastawiając sobą dostęp.

      – To polski obywatel. Jestem konsulem i mam prawo być przy obdukcji – rzucił zdecydowanie Majewski, ale wysoki nawet nie zareagował i stał nieporuszony.

      Majewski wrócił do salonu. Usiadł obok Ewy.

      – Skończą obdukcję i przesłuchają panią. Zróbmy tak, że ja będę tłumaczem. Powiemy, że zna pani tylko polski, dobrze?

      Pokiwała głową.

      – Tak będzie lepiej – dodał uspokojony.

      | 22 |

      Roman siedział w szlafroku przy kuchennym oknie i pił poranną herbatę, gdy w stacji RMF Classic Magda Miśka-Jackowska zapowiedziała utwór Uczeń czarnoksiężnika Paula Dukasa.

      Ucieszył się, bo akurat to wykonanie pod batutą Stokowskiego lubił najbardziej. Odstawił kubek i wyprostowany stanął gotowy do marszu. Zawsze tak robił. Fantazja Disneya była zarówno ważnym wspomnieniem z dzieciństwa, marzeniem, które w nim utkwiło, jak i przestrogą oraz drogowskazem na całe życie.

      Miał sześć lat, kiedy pierwszy i jedyny raz zobaczył, jak uczeń Miki pod nieobecność swojego mistrza kradnie jego magiczną czapkę i ożywia miotłę, żeby wyręczyła go w noszeniu wiader z wodą. Miotła posłusznie poddaje się rozkazom Mikiego, ten zaś, wolny od ciężkiej pracy, zasypia. Miotła jednak wciąż nosi wodę, i to coraz szybciej, aż zaczyna zalewać pieczarę maga. Miki budzi się przerażony i próbując powstrzymać miotłę, rąbie ją siekierą na drobne kawałki. Z drzazg powstają dziesiątki nowych mioteł, które też zaczynają nosić wodę. Pieczarę zalewa potop, Miki wpada w panikę i tonąc, próbuje odnaleźć w księdze czarów zaklęcie, by powstrzymać marsz mioteł. Na szczęście w ostatniej chwili wraca mag i ratuje niesfornego ucznia.

      Kiedy zobaczył ten film, był przerażony, o niczym innym nie mógł myśleć. Zamknął się w swoim pokoju, nakrył kołdrą i godzinami siedział tam z latarką. Wyobrażał sobie, co by się stało, gdyby mag nie wrócił na czas. Straszne miotły utopiłyby Mikiego, którego tak kochał, a może nawet zalały wodą całą ziemię. Wmawiał sobie, że gdyby miał tę czapkę maga, sam by je powstrzymał i nie dopuścił do zagłady świata.

      Nigdy więcej nie widział Fantazji, bo nie musiał. Za każdym razem, kiedy słyszał pierwsze takty utworu Dukasa, spokojnie mógł odtworzyć scena po scenie cały film. Znał go na pamięć, jakby ktoś wbrew jego woli zakodował mu go w genach. I kiedy dorastał, dojrzewał, uczył się, odkrywał w nim wciąż nowe znaczenia. Najpierw zrozumiał, że nie wolno kraść i trzeba uczciwie wykonywać swoje obowiązki. Gdy miał szesnaście lat, pozazdrościł Mikiemu możliwości zdobycia wiedzy tajemnej. Parę lat później dowiedział się, że historię spopularyzował Goethe w poemacie Der Zauberlehrling, inspirując się starożytnymi pismami Lukiana.

      Pozornie prosta historia Mikiego pokazała młodemu Romanowi Leskiemu, skąd się biorą sojusznicy, nad którymi nikt nie ma władzy, że człowiek nie kontroluje religii, którą sam stworzył. Wciąż go nurtowało, czy naukowiec zapanuje nad nauką, ale dzisiaj najważniejsze było pytanie, czy politycy, którzy kierując się niskimi pobudkami, tak jak Miki, podejmują decyzje, potrafią przewidzieć ich skutki.

      Na szczęście był jeszcze czarnoksiężnik, który zawsze wróci na czas i uratuje tonący świat.

      Przez prawie dziesięć minut Roman maszerował w miejscu jak angielski gwardzista i starał się podnosić kolana w takt muzyki tak wysoko, jak tylko pozwalał mu na to brzuch i poły szlafroka. W końcu spocony opadł na krzesło i zmierzył sobie tętno. Serce biło miarowo i mocno. Zaczynał się nowy słoneczny dzień, a wyjazd w Bieszczady był coraz bliżej. Roman czuł, jak rozpiera go optymizm i samozadowolenie.

      Przez mokrą ściereczkę zaprasował kanty na spodniach od letniego garnituru. Przyszył guzik do lnianej pasiastej koszuli z krótkimi rękawami.

      Wyszedł z bramy i jak zawsze natknął się na kulawego emeryta z parteru, który z papierosem w dłoni sprzątał właśnie po swoim psie. Wymienili ukłony.

      Spojrzał na zegarek. Była szósta trzydzieści.

      Chciałbym się wypróżniać tak regularnie jak ten pies – pomyślał z rozbawieniem.

      Dziesięć minut później szedł już ulicą Racławicką, w słomkowym kapelusiku i z teczką w prawej ręce. Na okularach miał nakładki przeciwsłoneczne, które dostał od Bronka na trzydzieste urodziny.

      Wjechał na siódme piętro i najpierw otworzył okno, a dopiero potem wstawił wodę na herbatę. Znów zrobił na odwrót. Pomyślał z rozbawieniem, że zmienia się na lepsze i nie jest już zgorzkniałym staruchem, który broni swoich nawyków jak świętości.

      Włączył komputer. Wszedł na zaszyfrowaną aplikację Pluton i odnalazł wiadomość od Witka zapisaną jako Sindbad. Ucieszył się, że już jest.

Скачать книгу