Głód. Graham Masterton

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Głód - Graham Masterton страница 2

Автор:
Серия:
Издательство:
Głód - Graham  Masterton

Скачать книгу

wyraźnie pokrywał jego wąsy, przywodzące na myśl morsa.

      – Ed, wsiadaj do jeepa i jedź ze mną, szybko – powiedział. – Naprawdę, im szybciej, tym lepiej. Sprawa jest cholernie poważna.

      – Co się stało, Willard? – zapytał Ed. – Pędziłeś tu jak szaleniec.

      – Przepraszam, Ed. Ale naprawdę muszę ci natychmiast coś pokazać.

      – Czy coś się stało? Ktoś jest ranny?

      – Cholera, można to nazwać swojego rodzaju wypadkiem, ale nie ośmielę się go w żaden sposób sklasyfikować. Jeśli chodzi o ofiary, to pierwszą z nich będziesz z pewnością ty.

      – No dobrze. – Ed uniósł rękę i skinął na jednego z pracowników technicznych, który właśnie czyścił przed garażem pompę olejową. Mężczyzna odłożył narzędzia i ruszył przed dziedziniec, wycierając brudne ręce o nogawki poplamionych drelichowych spodni.

      – Pan mnie wołał, panie Hardesty?

      – Tak, Ben. Bardzo cię proszę, zabierz to siodło do domu i przypilnuj, żeby zawiesili je na właściwym miejscu. I powiedz pani Hardesty, że zapewne spóźnię się o pół godziny.

      – Zrobione, panie Hardesty.

      Ed nie zdążył jeszcze wspiąć się na siedzenie dla pasażera, gdy Willard zapalił silnik. Szerokim łukiem objechali dziedziniec i skierowali się do północno-zachodniej bramy, pędząc wzdłuż stajni, garaży i płotu wymalowanego białą farbą.

      Radio w jeepie grało akurat Coward of the Country Kenny’ego Rogersa. Dźwięki piosenki z trudem przebijały się przez warkot motoru. Ed wyłączył muzykę.

      – Powiesz mi wreszcie, co się stało? – zapytał Willarda.

      Willard spojrzał na niego. Jechali szeroką piaszczystą drogą, prowadzącą wzdłuż pięknego zagajnika wysokich hikorii, aż dotarli do liczącego dwadzieścia trzy tysiące akrów obszaru, na którym rozciągały się pola pszenicy, obejmujące północną część South Burlington. Słońce niemalże całe skryło się już za horyzontem i nad dojrzewającą pszenicą skrzył się ostatni karmazynowy promień, nadając jej niesamowitą, nienaturalną barwę.

      – Nie wiem – odparł Willard niepewnie. – Najlepiej będzie, jak sam to zobaczysz. Myślę, że nie mam wystarczających kompetencji, aby to osądzić.

      – Ty nie masz kompetencji? To kto je ma mieć, ja? – zdziwił się Ed. – Zajmujesz się zbożami od prawie czterdziestu lat, podczas gdy ja przez niemal cały ten czas siedziałem na dupie w biurze w Nowym Jorku i doradzałem starszym paniom, w jaki sposób najlepiej mogą zabezpieczyć swoje dolary, uciułane na czarną godzinę.

      Willard przez chwilę zastanawiał się, po czym wzruszył ramionami.

      – Mogę ci jedynie powiedzieć, że jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego; mało – nie słyszałem o czymś takim. Nie proszę cię, żebyś na to spojrzał, dlatego że mam nadzieję, iż potrafisz ocenić, co to takiego. Jestem pewien, że nie potrafisz. Chcę, żebyś to zobaczył, ponieważ to jest twoja farma.

      – Chodzi o tegoroczne zbiory?

      Willard pokiwał głową.

      – Nawet nie potrafię tego opisać, Ed. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Naprawdę. Od czterdziestu lat, czyli od początku.

      Jeep pędził wśród płaskiego, powoli szarzejącego krajobrazu. Zbliżała się noc. Niebo przybierało coraz ciemniejszą barwę, począwszy od kwiecistego koloru jasnoczerwonej róży, poprzez zimny błękit, aby wreszcie zatrzymać się na ciemnym, ciężkim granacie. Nad horyzontem pojawił się kremowy księżyc. Ed siedział w milczeniu na swoim siedzeniu, z rękami założonymi za głową, i obserwował przesuwające się powoli przed nim pola.

      Jego pola. Ciągle jeszcze nie bardzo w to wierzył. Myśl, że rzeczywiście jest właścicielem osiemdziesięciu pięciu tysięcy akrów South Burlington Farm – myśl, że każdy skrawek ziemi, każdy pyłek kurzu w promieniu dziesięciu mil jest jego osobistą własnością – ciągle jeszcze zdawała się niedorzecznym snem.

      South Burlington, jak się zdawało, od zawsze należała do jego ojca. Utrwaliło się to, gdyż był jej właścicielem i jej najbardziej oddanym pracownikiem, harującym tu od świtu do nocy. Każda kropla potu z jego ciała oddana została tej ziemi. Każdy ból – jej poświęcony. Ojciec Eda, Dan Hardesty, był niskim, krępym, stanowczym człowiekiem. Nie był ani odrobinę przystojny i ciągle chodził w brudnych, poprzecieranych levisach. Potęgę swej farmy zbudował dzięki gwałtownej (mawiano: agresywnej) mechanizacji, sprytnemu handlowi i bezlitosnemu wykupywaniu sąsiednich posiadłości, kiedy tylko się dało. Również dzięki temu, że nigdy nie sypiał dłużej niż cztery godziny na dobę.

      Dla Eda, jego matki i starszego brata, Michaela, ojciec był człowiekiem nieśmiertelnym i niezniszczalnym. Aż do momentu, gdy ostatniego lata, w pełni żniw, ojciec osunął się niespodziewanie na ziemię, na swoim polu, pod pięknym, bezchmurnym niebem koloru gotującego się atramentu. Wówczas rodzina zrozumiała, że starszy pan nie będzie przecież żył wiecznie. Zaledwie tygodnie, jeśli nie dni, dzieliły od śmierci Dana Hardesty’ego, założyciela South Burlington Farm, najbogatszego człowieka w Kingman County, w stanie Kansas. Ktoś musiał przejąć po nim wszystko to, co zbudował przez tyle lat.

      Michael, równie gwałtowny i dumny jak jego ojciec, był jego prawnym następcą i on dziedziczył farmę. Już jako nastolatek spędzał wiele czasu, ucząc się wszystkiego, co się dało, na temat hodowli i upraw. To jego młodzieńczy upór przyczynił się do skomputeryzowania farmy. Ed, wysoki i żylasty, wiecznie zamyślony, z niechęcią patrzył na wszystko, co było związane z rolnictwem. Chciał jak najszybciej uciec – z farmy, z Kingman County, a nawet ze stanu. W latach władzy Kennedy’ego i Johnsona, w okresie dzieci-kwiatów i Wietnamu, Ed wstąpił na Kansas University w Manhattanie, w stanie Kansas, i studiował ekonomię. Następnie uzupełniał wykształcenie w Columbia Business College i w końcu wylądował w Nowym Jorku, gdzie znalazł pracę w modnej wówczas korporacji kapitałowej o nazwie Blyth, Thalberg & Wong.

      Ed nie lubił farmy już jako mały chłopiec. Być może jedyną tego przyczyną była świadomość, że farma nigdy nie będzie należała do niego. Ale mogły być i inne przyczyny: farma zawsze kojarzyła się z kurzem i gorącem oraz wymagającym, nie znoszącym sprzeciwu ojcem, równie stanowczym wobec niego, jak i wobec jego matki. Ojciec ćwiczył go, wypróbowywał ciągle, a może raz na zawsze pragnął go złamać? Zawsze, gdy Ed próbował wymknąć się niepostrzeżenie na randkę z którąś z dziewczyn z okolicznych gospodarstw, ojciec przydybywał go już na bramie, wynajdując jakąś pracę, która wyniknęła w ostatniej chwili i musiała być koniecznie natychmiast wykonywana; a to poskładanie worków, a to – innym razem – dokładne zamiecenie dziedzińca, tak że jeśli do dziewczyny mimo wszystko docierał, zawsze był przynajmniej godzinę spóźniony, spocony, potargany, a wymięte ubranie wisiało na nim jak na strachu na wróble. Tak przynajmniej nazwała go pewna piękna, ale bardzo złośliwa dziewczyna z sąsiedztwa. Strach na wróble.

      Jednak na dzień przed pogrzebem Dana Hardesty’ego, kiedy cała rodzina była już z powagą zgromadzona na farmie, aby wkrótce towarzyszyć w ostatniej drodze człowiekowi, który tak znacznie przyczynił się do ich dobrobytu, całe życie Eda wywróciło się do góry nogami. Późnym popołudniem tego dnia

Скачать книгу