Głód. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Głód - Graham Masterton страница 3
– Synu, jeśli pragniesz South Burlington, jest twoja. Powiedz tylko słowo.
Pamiętał, jak spojrzał wówczas uważnie na Season, która stała lekko z boku, nie chcąc mieszać się z tłumem wszelkich babć, ciotek, wujków, kuzynów itp. W czarnym kostiumie i czarnym welonie wyglądała jak elegancki, piękny kruk. I pamiętał, co właśnie wtedy pomyślał: „Wie, że Pollock właśnie oferuje mi farmę, i wie, że nie mam wyboru, muszę powiedzieć – tak. Dlaczego więc nie podchodzi do mnie, dlaczego mi tego nie chce ułatwić? Dlaczego nie weźmie mnie pod rękę i nie powie – w porządku Ed, zrób to. To teraz twoja farma”.
Teraz już wiedział, dlaczego wówczas do niego nie podeszła. Wiedział, jadąc w jeepie obok Willarda drogą wśród pól, na których dumnie stały blade łany dojrzałej pszenicy.
Willard zapalił światła drogowe.
– Najgorsze miejsca znajdują się jakieś pół mili przed nami, po lewej stronie. Masz coś przeciwko temu, że przejadę na przełaj przez pole?
– Skoro musisz… – odparł Ed. Jego ojciec zawsze wpadał w furię, gdy odkrywał ślady kół na zasianym polu. Ed próbował podtrzymywać stanowczy zakaz wjeżdżania na wszelkie zasiewy. Farmą taką jak South Burlington można było rządzić tylko w jeden sposób: trzymać wszystkich krótko, raz podjętych decyzji nie zmieniać i pilnować ich dokładnego wykonywania. Teraz po raz pierwszy musiał jedną z nich uchylić. Siedział więc niezbyt zadowolony w samochodzie, podczas gdy Willard zjeżdżał z drogi i taranował wysokie, ciężkie kłosy.
– Ed, nie robię tego z przyjemnością, wierz mi – powiedział Willard, wyczuwając nastrój swojego pracodawcy.
Ed nie odpowiedział. Przez chwilę w samochodzie słychać było jedynie cichy szum silnika, szelest zboża uderzającego o blachę karoserii i – od czasu do czasu – uderzenie ćmy o szybę jeepa. Ed pomyślał, że jeżeli można by wjechać samochodem do oceanu, właśnie tak wyglądałaby podróż.
Willard uniósł się lekko i uważnie wpatrując się w przednią szybę, starał się określić, w którym miejscu się znajdują. Wkrótce w półmroku ukazał się biały, fosforyzujący trójkąt, umieszczony na długim drzewcu. Willard wykonał lekki skręt i zatrzymał się przy nim. Po chwili obaj z Edem wyskoczyli z samochodu na ciepłą, wietrzną noc.
– Dzień dobry, panie Hardesty – z mroku wyłonił się jakiś człowiek. – Cieszę się, że pan tu dotarł tak szybko.
– Cześć, Jack – powiedział Ed. – Willard złapał mnie w drodze na kolację. Co tu się dzieje?
Jack Marowitz był jednym z najważniejszych pracowników farmy. Był młody – miał zaledwie dwadzieścia osiem lat – ale wiedza w dziedzinie agrochemii, automatyzacji i technik komputerowych, jaką nabył w University of Science and Technology stanu Iowa, była przeogromna. To Jack odpowiadał za to, aby wszystko to, co rosło na polach, rosło w optymalnych warunkach, zostało w odpowiedniej chwili zebrane i dostarczone we właściwe miejsce we właściwym momencie. Jack potrafił zaplanować uprzątnięcie zboża z dziesięciu tysięcy hektarów z aptekarską dokładnością.
Był cichy, można by powiedzieć, że nieśmiały. Miał brzydkie, rzadkie, grube, brązowe włosy i nosił okulary o soczewkach tak grubych, że przypominały denka od butelek po coca-coli. Ed bardzo go jednak lubił, ponieważ chłopak nigdy dużo nie gadał, a swoją robotę wykonywał doskonale.
Jack wziął teraz do ręki gruby kłos pszenicy i skierował na niego światło latarki.
– Co o tym sądzisz? – zapytał Eda. Ed uważnie popatrzył na kłos, a następnie szturchnął go palcem.
– Jest zgniłe – powiedział. – Cholera, cały kłos jest zgniły.
Kłos był prawie zupełnie czarny i czarne było każde ziarenko w nim, nadżarte przez jakiegoś pasożyta. Ed odebrał go Jackowi i powąchał. Wyczuł wyraźnie kwaśny odór, przywodzący na myśl zacier whisky.
– Zdaje się, że to jakaś śnieć. Nie mam pojęcia, jakiego rodzaju – powiedział Jack. – Co to za zaraza? Skąd się wzięła? Z całą pewnością nie jest to rdza zbożowa ani, cholera, żaden sztuczny osad.
Ed podniósł głowę i rozejrzał się dookoła.
– Jaki obszar jest tym dotknięty? – zapytał. – Czy można to zlokalizować? Może to tylko kwestia gleby? Może część siewu była już zarażona?
– No cóż, w tym właśnie tkwi problem – odpowiedział mu Willard. – I dlatego chciałem, żebyś tu jak najszybciej przyjechał. W tej chwili zgnilizna pokrywa obszar około pięciu akrów, ale przez cały czas się rozszerza.
Ed wziął latarkę od Jacka i wszedł kilka kroków głębiej w pszenicę. Krótkimi, nerwowymi ruchami oświetlał kolejne kłosy. Gdzie nie spojrzał, widział to samo. Kłosy pszenicy zwisały ociężale na łodygach. Wszystkie były ciemnobrązowe. W powietrzu unosił się kwaśny odór, a zarażone pole oświetlał blady księżyc. Ed odniósł wrażenie, jakby nagle, w jednym momencie, świat zmienił się nieodwracalnie i nigdy już nie miał powrócić do poprzedniego stanu.
– Czy nigdy dotąd nie widziałeś czegoś takiego? – zapytał Jacka, powracając w kierunku Jeepa.
– Niestety nie. A uwierz mi, Ed, widywałem różne zarazy, nawet te najrzadziej występujące, najbardziej unikalne.
– Kiedy to odkryłeś?
– To ja ujrzałem to około drugiej po południu – pośpieszył z odpowiedzią Willard. – Właśnie planowaliśmy porządek żniw. Stałem na dachu jeepa, rozglądałem się, gdzie pszenica jest najbardziej wyległa; wiesz, że mieliśmy ostatnio cholerne wiatry – i nagle ujrzałem ciemną plamę na polu. Z początku pomyślałem, że to tylko cień rzucony przez chmurę. Ale ta plama nie poruszała się, podczas gdy inne – tak. Od razu zrozumiałem, że coś jest nie tak, jak być powinno.
– O drugiej po południu? Jest dopiero ósma. Jak szybko to się rozszerza?
Jack odchrząknął niepewnie.
– O drugiej po południu zaraza obejmowała dwa albo trzy akry.
– Żartujesz? To znaczy, że kolejne dwa akry zostały zniszczone w ciągu sześciu godzin. To szaleństwo!
Twarzy Willarda nie można było dojrzeć w mroku. Ale z tonu jego głosu Ed wywnioskował, że jest bardzo zdenerwowany.
– Niestety, to prawda – powiedział. – Ed, nie zrobiliśmy jeszcze dokładnych pomiarów ani niczego takiego. Ale zdaje się, że to prze przez pszenicę jak, powiedzmy, ogień przenoszony łagodnym wiatrem.
Ed stał przez chwilę w milczeniu, z ręką na ustach, wpatrując się tępo w ciemną plamę na środku jego pola. Skoro zaraza rozprzestrzeniała się w tempie dwóch akrów na sześć godzin, znaczyło to, że w ciągu dnia, w najlepszym przypadku, pożre sześć akrów. Jednak zarażony obszar powiększał się, zwiększać się więc będzie prędkość, z jaką ulegać będą zarazie następne połacie pola. Willard bez wątpienia miał rację. To idzie naprzód jak ogień.
– Wsiądźmy do jeepa