Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 35

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

jak nie możesz prze­kro­czyć leżą­cej na dro­dze kłody, którą prze­kro­czyłby pies, i obcho­dzisz ją, jak szu­rasz nogami po kamie­niach i jak naj­mniej­sza nie­rów­ność, nie­znaczny wzgó­rek napo­tkany na dro­dze wydaje ci się prze­szkodą nie do poko­na­nia, wywo­łu­jącą bicie serca, zadyszkę i wyma­ga­jącą dłuż­szego odpo­czynku, myśla­łem: to symu­lant, to spry­ciarz, doświad­czona swo­łocz, próż­niak.

      – No, a potem zro­zu­mia­łeś?

      – Potem zro­zu­mia­łem. Poją­łem, kiedy sam osła­błem. Gdy wszy­scy poczęli mnie sztur­chać, bić; a dla czło­wieka nie ma nic przy­jem­niej­szego niż świa­do­mość, że ktoś jest jesz­cze słab­szy, w gor­szym sta­nie.

      – Dla­czego przo­dow­ni­ków zapra­sza się na zebra­nia, dla­czego siła fizyczna sta­nowi miarę moralną? Fizycz­nie sil­niej­szy ozna­cza, że lep­szy ode mnie, cen­niej­szy moral­nie. No bo jak­żeby. Pod­nosi głaz ważący dzie­sięć pudów, a ja zgi­nam się pod pół­pu­do­wym kamie­niem.

      – Ja to wszystko zro­zu­mia­łem i chcę ci o tym powie­dzieć.

      – Dzięki i za to.

      Wkrótce potem Polań­ski zmarł, upadł gdzieś tam na wyro­bi­sku. Ude­rzył go pię­ścią w twarz bry­ga­dzi­sta. Bry­ga­dzi­stą tym był nie Griszka Łogun, lecz swój, Fir­sow, woj­skowy z pięć­dzie­sią­tego ósmego para­grafu.

      Ja sam dosko­nale pamię­tam, kiedy ude­rzono mnie po raz pierw­szy. Pierw­szy z setek tysięcy razów otrzy­my­wa­nych w dzień i w nocy.

      Zapa­mię­tać wszyst­kie razy to nie­moż­liwe, ale pierw­sze ude­rze­nie pamię­tam dobrze – byłem nawet na to przy­go­to­wany, ponie­waż widzia­łem zacho­wa­nie Griszki Łoguna i pokorę Wawi­łowa.

      Pośród głodu i chłodu, czter­na­sto­go­dzin­nego robo­czego dnia w mroź­nej mgle kamie­ni­stego wyro­bi­ska złota bły­snęło nagle coś innego, jakieś szczę­ście, jakaś jał­mużna wetknięta po dro­dze – nie jał­mużna chleba czy lekar­stwa, ale czasu, dodat­ko­wego wypo­czynku.

      Nad­zorcą gór­ni­czym, dzie­sięt­ni­kiem na naszym odcinku, był Zujew, „wol­niaszka”, były wię­zień, który zaznał łagru. Było coś takiego w czar­nych oczach Zujewa, jak gdyby wyraz jakie­goś współ­czu­cia dla nie­szczę­snego ludz­kiego losu.

      Wła­dza to depra­wa­cja. Spusz­czone z łań­cu­cha zwie­rzę ukryte w duszy czło­wieka szuka pożą­dli­wie wypeł­nie­nia swej ludz­kiej tre­ści w biciu i zabój­stwach.

      Nie wiem, czy może spra­wiać zado­wo­le­nie pod­pis na wyroku ska­zu­ją­cym na roz­strze­la­nie. Pew­nie w tym rów­nież kryje się ponura roz­kosz, ima­gi­na­cja nie­szu­ka­jąca uspra­wie­dli­wie­nia.

      Widzia­łem ludzi, wielu ludzi, któ­rzy kie­dyś roz­ka­zy­wali roz­strze­li­wać, a teraz zabi­jano ich samych. Sama w nich już tylko tchórz­li­wość i krzyk: „To prze­cież jakaś omyłka!”, „To nie ja!”, „Ja sam umiem zabi­jać tego, kogo trzeba zgła­dzić w inte­re­sie pań­stwa!”

      Nie znam ludzi, któ­rzy wyda­wali roz­kazy doty­czące roz­strze­lań. Widzia­łem ich tylko z daleka. Myślę jed­nak, że wyda­nie takiego roz­kazu opiera się na ist­nie­niu tych samych sta­nów duszy, tych samych sił ducho­wych, co rze­czy­wi­ste roz­strze­la­nie, wła­sno­ręczne zabój­stwo.

      Wła­dza to depra­wa­cja.

      Upo­je­nie wła­dzą nad ludźmi, bez­kar­ność, znę­ca­nie się, poni­że­nia i zachęty to moralna miara służ­bo­wej kariery naczel­nika.

      Lecz Zujew był taki w mniej­szym stop­niu niż inni – mie­li­śmy szczę­ście.

      Dopiero co przy­szli­śmy do pracy i bry­gada stło­czyła się w „zaci­szu”, scho­wała się przed ostrym, tną­cym wia­trem za występ skalny. Zakry­wa­jąc twarz ręka­wi­cami, pod­szedł do nas Zujew, dzie­sięt­nik. Roz­pro­wa­dzono nas do róż­nych prac, do róż­nych wyko­pów, a ja pozo­sta­łem bez zaję­cia.

      – Mam do cie­bie prośbę – powie­dział Zujew, dła­wiąc się wła­sną śmia­ło­ścią. (Prośbę! To nie roz­kaz!) – Napisz mi poda­nie do Kali­nina. Żeby skre­ślono karal­ność. Powiem ci, w czym rzecz…

      Miało to być w maleń­kiej budce dzie­sięt­nika, gdzie palił się pie­cyk i dokąd nasz ludek nie był wpusz­czany; wyga­niano kuk­sań­cami, sztur­chań­cami każ­dego robo­cia­rza, który ośmie­lił się otwo­rzyć drzwi, aby choć tro­chę, przez chwilę ode­tchnąć tym gorą­cym, życio­daj­nym powie­trzem. Ale zwie­rzęcy instynkt wiódł nas wciąż do owych upra­gnio­nych drzwi. Wymy­ślano prośby i zapy­ta­nia: Powiedz­cie, która godzina? Czy wykop pój­dzie w prawo, czy w lewo? Pozwól­cie przy­pa­lić! Nie ma tu Zujewa? A Dobria­kowa?

      Lecz prośby nie myliły nikogo w budce. Tych, co chcieli wejść, wysztur­chi­wano z otwar­tych drzwi. Mimo wszystko, ta chwila cie­pła…

      Mnie teraz nie goniono, sie­dzia­łem przy samym pie­cyku.

      – Cóż to, jesteś praw­ni­kiem? – syk­nął ktoś pogar­dli­wie.

      – Tak, pole­cił mnie Paweł Iwa­no­wicz.

      – No dobrze. – Star­szy dzie­sięt­nik pobłaż­li­wie potrak­to­wał potrzebę swo­jego pod­wład­nego.

      Sprawa Zujewa (skoń­czył odsiadkę w zeszłym roku) była naj­zwy­klej­szą wiej­ską sprawą o pła­ce­nie ali­men­tów rodzi­com – oni wła­śnie wsa­dzili go do wię­zie­nia. Do zakoń­cze­nia ter­minu pozo­sta­wało już nie­wiele, ale naczal­stwo zdą­żyło prze­rzu­cić Zujewa na Kołymę. Kolo­ni­za­cja kraju wymaga trzy­ma­nia się twar­dej linii, stwa­rza­nia wszel­kiego rodzaju prze­szkód przy pró­bach wyjazdu, oka­zy­wa­nia pomocy pań­stwa i poświę­ca­nia uwagi wszyst­kiemu, co zwią­zane jest z przy­jaz­dem i przy­wo­że­niem ludzi na Kołymę. Trans­port więź­niów to naj­prost­szy spo­sób zalud­nia­nia nowego, trud­nego tery­to­rium.

      Zujew chciał odejść z pracy w Dal­stroju, pro­sił o skre­śle­nie karal­no­ści i wypusz­cze­nie go cho­ciażby na „kon­ty­nent”.

      Pisa­nie spra­wiało mi trud­ność i to nie dla­tego, że zgru­biały mi ręce, że palce zgi­nały się w kształt trzonka łopaty czy kilofa i nie­praw­do­po­dob­nie trudno dawały się roz­gi­nać. Jedyne, co można było zro­bić, to owi­nąć ołó­wek czy pióro grub­szymi szmat­kami, aby uczyn­nić te drzewca.

      Jak tylko na to wpa­dłem, byłem gotów do pracy. Pisa­nie spra­wiało mi trud­ność rów­nież dla­tego, że podob­nie do rąk mia­łem zgru­biały mózg; dla­tego, że tak jak ręce, mózg ocie­kał krwią. Trzeba było oży­wić, wskrze­sić słowa, które dawno ule­ciały z mojego życia i – jak sądzi­łem – na zawsze.

Скачать книгу