Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 36

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

dotych­czas, śni­łem swój stały kołym­ski sen: bochenki chleba, które pły­nęły w powie­trzu, zapeł­niały wszyst­kie ulice, całą zie­mię.

      Z rana ocze­ki­wa­łem spo­tka­nia z Zuje­wem – może da zapa­lić.

      I Zujew przy­szedł. Nie kry­jąc się przed bry­gadą i kon­wo­jem, wrza­snął, wycią­ga­jąc mnie z zaci­sza na wiatr:

      – Oszu­ka­łeś mnie, psie!

      W nocy prze­czy­tał poda­nie. Nie spodo­bało mu się. Jego sąsie­dzi, dzie­sięt­nicy, także prze­czy­tali i nie zaapro­bo­wali tego poda­nia. Zbyt suche. Za mało łez. Takiego poda­nia nie ma nawet co posy­łać. Takim byle czym nie roz­czuli się Kali­nina.

      Ja nie mogłem, nie potra­fi­łem wyci­snąć ze swego wysu­szo­nego przez łagier mózgu ani jed­nego zbęd­nego słowa. Nie udało mi się zagłu­szyć nie­na­wi­ści. Nie pora­dzi­łem sobie z tą pracą i to nie dla­tego, że ist­niała zbyt wielka prze­paść mię­dzy wol­no­ścią i Kołymą, nie dla­tego, że mózg mój był zmę­czony i chory, lecz dla­tego, że tam, gdzie powinny kryć się w nim przy­miot­niki wyra­ża­jące unie­sie­nie, nie było niczego oprócz nie­na­wi­ści. Pomy­śl­cie, jak biedny Dosto­jew­ski przez całe dzie­sięć lat swo­jej sybir­skiej żoł­nierki, już po napi­sa­niu Wspo­mnień z domu umar­łych, słał żało­sne, łzawe, poni­ża­jące, ale poru­sza­jące duszę władz listy. Dosto­jew­ski pisał nawet wier­sze do carycy. W „Domu umar­łych” nie było jed­nak Kołymy. Dosto­jew­skiego dosię­głaby nie­mota, ta sama nie­mota, która nie dała mi napi­sać poda­nia Zuje­wowi.

      – Oszu­ka­łeś mnie, ty psie! – ryczał Zujew. – Ja ci pokażę, co zna­czy mnie oszu­ki­wać!

      – Ja nie oszu­ki­wa­łem…

      – Cały dzień prze­sie­dział w budce, w cie­ple! Ja nara­żam się na wyrok przez cie­bie, ty gadzie, przez twoje mar­kie­ranc­two! Myśla­łem, żeś ty czło­wiek!

      – Ja jestem czło­wie­kiem – wyszep­ta­łem nie­pew­nie sinymi, poodm­ra­ża­nymi war­gami.

      – Zaraz ci pokażę, jaki z cie­bie czło­wiek!

      I Zujew wyrzu­cił rękę, a ja poczu­łem lek­kie, pra­wie nie­waż­kie dotknię­cie, nie bar­dziej silne niż podmuch wia­tru, który nie raz zbi­jał mnie z nóg w tym samym wyko­pie.

      Upa­dłem i zakry­wa­jąc twarz rękami, zli­za­łem języ­kiem coś słod­kiego, lep­kiego, co poja­wiło się na skraju warg.

      Zujew przy­ło­żył mi kilka razy w bok walon­kami, ale mnie to nie bolało.

      PIERW­SZA ŚMIERĆ

      Wiele śmierci widzia­łem na Pół­nocy, chyba nawet za wiele jak na jed­nego czło­wieka, ale pierw­szą, jaką widzia­łem, zapa­mię­ta­łem na całe życie.

      Tej zimy musie­li­śmy pra­co­wać na noc­nej zmia­nie. Na czar­nym nie­bie widzie­li­śmy maleńki, jasno­szary księ­życ, oto­czony tęczową aure­olą. Słońca nie widy­wa­li­śmy wcale – przy­cho­dzi­li­śmy do baraku (nie do domu – domem nikt go nie nazy­wał) w ciem­no­ściach i wycho­dzili z niego też, gdy było jesz­cze ciemno. Zresztą słońce uka­zy­wało się na tak krótko, że nie potra­fiło nawet obej­rzeć ziemi poprzez białą, gęstą tka­ninę mroź­nej mgły. Poło­że­nie słońca okre­śla­li­śmy, zga­du­jąc – nie dawało ani świa­tła, ani cie­pła.

      Musie­li­śmy daleko cho­dzić do kopalni dwa, trzy kilo­me­try, droga pro­wa­dziła mię­dzy dwoma ogrom­nymi, wyso­kimi na trzy sąż­nie zwa­łami śniegu – tej zimy nanio­sło go bar­dzo dużo i po każ­dej zawiei trzeba było kopal­nię odgrze­by­wać. Żeby umoż­li­wić prze­jazd samo­cho­dom, tysiące ludzi wycho­dziło z łopa­tami. Wszyst­kich pra­cu­ją­cych przy odśnie­ża­niu okrą­żał zmie­nia­jący się kon­wój z psami i trzy­mał ich okrą­głą dobę przy pracy, nie zezwa­la­jąc na ogrza­nie się ani na zje­dze­nie cze­go­kol­wiek w cie­ple. Konie dowo­ziły prze­mar­z­nięte chle­bowe „racje”, a cza­sem, jeżeli praca się prze­cią­gała, rów­nież kon­serwy – po jed­nej puszce na dwóch. Tymi samymi końmi odwo­żono do łagru cho­rych i tych, co zupeł­nie osła­bli. Pusz­czano dopiero wtedy, kiedy praca była skoń­czona – po to, aby mogli się wyspać i ponow­nie wyjść na mróz do swej „praw­dzi­wej” roboty. Spo­strze­głem wtedy coś zadzi­wia­ją­cego – w takiej wie­lo­go­dzin­nej pracy ciężko i bar­dzo trudno jest tylko przez pierw­szych sie­dem-osiem godzin. Potem traci się poczu­cie czasu, pod­świa­do­mie jedy­nie uwa­ża­jąc, żeby nie zamar­z­nąć: drep­czesz na miej­scu, machasz łopatą, o niczym nie myśląc, niczego się nie spo­dzie­wa­jąc.

      Zakoń­cze­nie takiej pracy bywa zawsze czymś nie­ocze­ki­wa­nym, nagłym szczę­ściem, na które jak­byś w ogóle nie śmiał liczyć. Wszy­scy stają się weseli, hała­śliwi i na jakiś czas nie ma już głodu ani śmier­tel­nego zmę­cze­nia. Szybko ufor­mo­waw­szy się w sze­regi, wszy­scy wesoło bie­gną do „domu”. A po bokach wzno­szą się nasypy ogrom­nego śnież­nego okopu, wały odci­na­jące nas od całego świata.

      Zamieci już dawno nie było, sypki śnieg osiadł, spra­so­wał się i wyda­wał się jesz­cze bar­dziej mocny i twardy. Można było iść po grzbie­cie wału, zupeł­nie się nie zapa­da­jąc. Z obu stron prze­ci­nały je w kilku miej­scach bie­gnące w poprzek drogi.

      Na obiad przy­cho­dzi­li­śmy o dru­giej w nocy, wypeł­nia­jąc barak hała­sem prze­mar­z­nię­tych ludzi, szczę­kiem łopat, gło­śnym gwa­rem tych, któ­rzy dopiero co przy­szli z dworu, gwa­rem, który stop­niowo cich­nie i gaśnie, powra­ca­jąc do nor­mal­nego poziomu ludz­kiej mowy. Nocą obiad był zawsze w baraku, a nie w wymro­żo­nej sto­łówce z wybi­tymi szy­bami, któ­rej wszy­scy nie­na­wi­dzi­li­śmy. Po obie­dzie ci, co mieli machorkę, zapa­lali, a tym, co nie mieli, kole­dzy zosta­wiali „popa­lić” i w rezul­ta­cie każdy zdą­żył „pody­szeć dymem”.

      Nasz bry­ga­dzi­sta, Kola Andrie­jew, były dyrek­tor MTS – sta­cji naprawy trak­to­rów i samo­cho­dów, a obec­nie praw­dziwy wię­zień, zasą­dzony na dzie­sięć lat według mod­nego pięć­dzie­sią­tego ósmego para­grafu, cho­dził zawsze na czele bry­gady i zawsze szybko. Nasza bry­gada cho­dziła bez kon­woju. Bra­ko­wało go w owych cza­sach – tym dało się tłu­ma­czyć to „zaufa­nie” naczal­stwa. Jed­nakże, cho­ciaż to bar­dzo naiwne, poczu­cie wła­snej odręb­no­ści, moż­li­wość cho­dze­nia bez kon­woju, sta­no­wiły coś istot­nego. Takie cho­dze­nie do pracy wszyst­kim się rze­czy­wi­ście podo­bało, było przed­mio­tem dumy i prze­chwa­łek. Bry­gada naprawdę pra­co­wała lepiej niż potem, kiedy star­czało kon­wo­jen­tów, i bry­gadę Andrie­jewa zrów­nano w pra­wach ze wszyst­kimi.

      Tej nocy Andrie­jew pro­wa­dził nas nową drogą – nie dołem, lecz wprost, grzbie­tem śnież­nego nasypu. Widzie­li­śmy migo­ta­nie zło­tych ogni­ków kopalni, ciemny

Скачать книгу