Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 37

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

koło nóg tego czło­wieka leżała na wznak kobieta. Futerko było roz­pięte, a pstra sukienka pomięta. Koło głowy walał się pognie­ciony czarny szal, wdep­tany w śnieg podob­nie jak jasne włosy kobiety, pra­wie białe w księ­ży­co­wym świe­tle. Chu­dziutka szyja była obna­żona, a z pra­wej i lewej strony wystę­po­wały ciemne, owalne plamy. Twarz była biała, bez­kr­wi­sta i dopiero gdy się przy­pa­trzy­łem, roz­po­zna­łem Annę Paw­łowną, sekre­tarkę naczel­nika naszej kopalni.

      Wszy­scy zna­li­śmy ją dobrze z widze­nia – na kopalni było mało kobiet. Przed sze­ścioma mie­sią­cami, latem, prze­cho­dziła wie­czo­rem koło naszej bry­gady i jej chu­dziutką figurkę długo odpro­wa­dzały zachwy­cone spoj­rze­nia aresz­tan­tów. Uśmiech­nęła się do nas wtedy i wska­zała na słońce, ocię­żale już opusz­cza­jące się ku zacho­dowi.

      – Już nie­długo, chłopcy, nie­długo! – krzyk­nęła.

      Jak łagrowe konie, przez cały robo­czy dzień myśle­li­śmy tylko o momen­cie jego zakoń­cze­nia. I to wła­śnie tak nas wzru­szyło, że te nasze nie­skom­pli­ko­wane myśli zostały tak dobrze zro­zu­miane, a do tego jesz­cze, według naszych ówcze­snych pojęć, przez tak piękną kobietę. Nasza bry­gada lubiła Annę Paw­łowną.

      A teraz leżała przed nami mar­twa, udu­szona rękami czło­wieka w mun­du­rze, który z zakło­po­ta­niem i jed­no­cze­śnie z dzi­kim prze­ra­że­niem w oczach roz­glą­dał się dokoła. Jego zna­łem znacz­nie lepiej. To był nasz śled­czy z kopalni, Sztie­mienko, który wielu więź­niów „obda­rzył spra­wami”. Nie­stru­dze­nie prze­słu­chi­wał, naj­mo­wał za machorkę lub miskę zupy fał­szy­wych świad­ków, wer­bu­jąc ich spo­śród wygłod­nia­łych więź­niów. Jed­nych zapew­niał, że pań­stwo tego wymaga, by kła­mali, nie­któ­rym gro­ził, innych prze­ku­py­wał. Nie zada­wał sobie trudu, aby przed momen­tem aresz­to­wa­nia swo­jego nowego obiektu śledz­twa poznać go oso­bi­ście, wezwać do sie­bie, cho­ciaż wszy­scy miesz­kali na tere­nie tej samej kopalni.

      To wła­śnie Sztie­mienko był tym „naczel­ni­kiem”, który odwie­dza­jąc nasz barak przed trzema mie­sią­cami, ponisz­czył wszyst­kie aresz­tanc­kie „kociołki” zro­bione z puszek od kon­serw – goto­wano w nich wszystko, co tylko można było ugo­to­wać i zjeść. Noszono w nich obiad ze sto­łówki – żeby zjeść go, sie­dząc i na gorąco, pod­grzaw­szy na pie­cyku we wła­snym baraku. Jako zwo­len­nik czy­sto­ści i dys­cy­pliny, Sztie­mienko zażą­dał, aby podano mu kilof i wła­sno­ręcz­nie poprze­bi­jał denka kocioł­ków.

      Teraz, spo­strze­gł­szy Andrie­jewa dwa kroki od sie­bie, chwy­cił za kaburę pisto­letu, lecz zoba­czyw­szy tłum ludzi uzbro­jo­nych w łomy i kilofy, nie wycią­gnął jed­nak broni. Ale już wią­zano mu ręce. Robiono to z zacie­kło­ścią – węzeł został tak mocno zacią­gnięty, że trzeba było potem sznur roz­ci­nać nożem.

      Zwłoki Anny Paw­łow­nej poło­żono do kosza sań i ruszono do osady, do domu naczel­nika kopalni. Nie wszy­scy tam poszli z Andrie­je­wem – wielu rzu­ciło się co prę­dzej do baraku, do zupy.

      Naczel­nik długo nie otwie­rał, gdy dostrzegł przez okno tłum aresz­tan­tów zebra­nych przed jego domem. Na koniec Andrie­je­wowi udało się wyja­śnić, o co cho­dzi, i razem ze zwią­za­nym Sztie­mienką i dwoma więź­niami weszli do środka.

      Tej nocy jedli­śmy obiad bar­dzo długo. Andrie­jewa zaś cią­gali na prze­słu­cha­nia. Potem przy­szedł, zarzą­dził wyj­ście do pracy i poszli­śmy.

      W nie­dłu­gim cza­sie Sztie­mienkę ska­zano na dzie­sięć lat za zabój­stwo z zazdro­ści. Kara była mini­malna. Sądzono go w naszej kopalni i po wyroku dokądś go wywie­ziono. Byłych naczel­ni­ków łagrów trzy­mają w takich przy­pad­kach gdzieś oddziel­nie – nikt ich ni­gdy nie spo­ty­kał w zwy­kłych łagrach.

      CIO­CIA POLA

      Ciocia Pola umarła w szpi­talu na raka żołądka w wieku pięć­dzie­się­ciu lat. Sek­cja potwier­dziła dia­gnozę leka­rza, który ją leczył. Zresztą w naszym szpi­talu dia­gnoza pato­lo­giczno-ana­to­miczna rzadko kiedy nie pokrywa się z kli­niczną – tak wła­śnie bywa w naj­lep­szych i naj­gor­szych szpi­ta­lach.

      Nazwi­sko cioci Poli znano tylko w biu­rze. Nawet żona naczel­nika, u któ­rego cio­cia Pola była „sprzą­ta­jącą”, czyli słu­żącą, nie pamię­tała jej nazwi­ska.

      Wszy­scy wie­dzą, kim jest sprzą­ta­jący czy sprzą­ta­jąca, ale nie wszy­scy wie­dzą, kim oni mogą być. Zaufana osoba nie­do­stęp­nego władcy tysięcy ludz­kich ist­nień; świa­dek jego sła­bo­ści i ciem­nych stron jego oso­bo­wo­ści. Czło­wiek zna­jący mniej świe­tlane sekrety jego domu. Nie­wol­nik, ale też nie­od­łączny uczest­nik pod­wod­nej czy pod­ziem­nej wojny domo­wej; uczest­nik lub co naj­mniej obser­wa­tor domo­wych starć. Uta­jony arbi­ter w kłót­niach męża z żoną. Pro­wa­dzący gospo­dar­stwo rodziny naczel­nika, pomna­ża­jący jego bogac­two i to nie tylko przez oszczęd­ność oraz uczci­wość. Pewien sprzą­ta­jący han­dlo­wał dla naczel­nika machor­ko­wymi papie­ro­sami, sprze­da­jąc je więź­niom po dzie­sięć rubli sztuka. Łagrowe biuro miar i wag usta­liło, że do pudełka od zapa­łek wcho­dzi machorki na osiem papie­ro­sów, a „ósemka” machorki to osiem takich pude­łek. Podobne miary ciał syp­kich uży­wane są na 1/8 tery­to­rium Związku Radziec­kiego – w całej Sybe­rii Wschod­niej.

      Nasz sprzą­ta­jący otrzy­my­wał za każdą paczkę machorki sześć­set czter­dzie­ści rubli. Ale i ta liczba nie sta­no­wiła, jak to się mówi, gra­nicy moż­li­wo­ści. Można było nasy­pać nie­pełne pudełko – róż­nica pra­wie nie­zau­wa­żalna, a przy tym nikt nie zechce kłó­cić się ze sprzą­ta­jącym naczel­nika. Można „zawi­jać” cień­sze papie­rosy. Cały skręt to dzieło rąk i sumie­nia sprzą­ta­ją­cego. Nasz sprzą­ta­jący odku­po­wał od naczel­nika machorkę po pięć­set rubli za paczkę, a stucz­ter­dzie­sto­ru­blowa róż­nica tra­fiała do jego kie­szeni.

      Gospo­darz cioci Poli nie han­dlo­wał machorką i w ogóle nie zda­rzało jej się zaj­mo­wać żad­nymi ciem­nymi spraw­kami. Cio­cia Pola była dosko­nałą kucharką, a sprzą­ta­jący, któ­rzy posia­dali wie­dzę kuli­narną, cenieni byli szcze­gól­nie wysoko.

      Cio­cia Pola mogła – i rze­czy­wi­ście podej­mo­wała się – urzą­dzić kogo chciała z roda­ków-Ukra­iń­ców: zała­twić lżej­szą pracę lub włą­czyć do jakiej­kol­wiek listy na zwol­nie­nie. Pomoc cioci Poli dla nich była naprawdę poważna. Nato­miast innym nie poma­gała, chyba tylko wspie­rała radą.

      Cio­cia Pola pra­co­wała u naczel­nika siódmy rok i myślała, że wszyst­kie swoje dzie­sięć „rokiw” prze­żyje dostat­nio.

      Cio­cia Pola była prze­zor­nie bez­in­te­re­sowna i słusz­nie uwa­żała, że jej obo­jęt­ność na poda­runki i pie­nią­dze nie może nie przy­paść do

Скачать книгу