Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 40
Operator, nie spiesząc się, „przejechał” pierwszą część i zapalił światło w sali. Wtedy wszyscy pojęli, w czym rzecz. W kinie zjawił się zastępca dyrektora szpitala do spraw gospodarczych, Dołmatow; spóźnił się na pierwszą część, więc film wyświetlano jeszcze raz od początku. Zaczęła się druga część i wszystko poszło dalej jak trzeba. Kołymskie obyczaje znane były wszystkim – nieco mniej frontowym żołnierzom, więcej natomiast lekarzom.
Kiedy biletów sprzedawało się niewiele, seans był wspólny – lepsze miejsca dla wolnych, z tyłu, a pierwsze rzędy dla więźniów: kobiety z lewej, mężczyźni z prawej strony przejścia. Przejście dzieliło widownię na krzyż, co było bardzo wygodne z punktu widzenia łagrowych prawideł.
Chroma dziewczyna, którą zauważano i na seansach w kinie, znalazła się w szpitalu na oddziale kobiecym. Małych izb szpitalnych jeszcze wtedy nie wybudowano – cały oddział umieszczony został w powojskowej sypialni, co najmniej na pięćdziesiąt łóżek. Marusia Kriukowa trafiła na leczenie do chirurga.
– Co jej jest?
– Osteomelitis – powiedział chirurg Walentin Nikołajewicz.
– Czy noga przepadnie?
– No, dlaczego ma przepaść?
Chodziłem opatrywać Marusię Kriukową i już opowiedziałem o jej życiu. Po upływie tygodnia temperatura spadła, a gdy minął następny – wypisano Marusię ze szpitala.
– Podaruję panu krawat. Panu i Walentinowi Nikołajewiczowi. To będą ładne krawaty.
– Dobrze, dobrze, Marusiu.
Pasek jedwabiu wśród dziesiątków, setek metrów kilku kompletów tkaniny wyszytej i przyozdobionej dla „Domu Dyrekcji”.
– A kontrola?
– Poproszę o to Annę Andriejewną. – Tak chyba nazywała się nadzorczyni.
– Anna Andriejewna zezwoliła. Wyszywam, wyszywam, wyszywam… Nie wiem, jak to powiedzieć. Dołmatow wszedł i odebrał.
– Jak to: odebrał?
– No, jak wyszywałam. Dla Walentina Nikołajewicza krawat był już gotowy. A dla pana zostało niewiele do zrobienia. Koloru szarego. Nagle otworzyły się drzwi: „Krawaty szyjecie?” Zrewidował szafkę, włożył krawat do kieszeni i wyszedł.
– Teraz panią stąd wyślą.
– Mnie nie wyślą. Jeszcze jest dużo pracy. Ale tak bardzo chciałam panu krawat…
– Drobiazg, Marusiu. Ja i tak bym go nie nosił. Chyba że na sprzedaż.
Na koncert łagrowego „zespołu amatorskiego” Dołmatow spóźnił się podobnie jak na film. Ociężały, z dużym, nieproporcjonalnym do wzrostu brzuchem, kierował się do pierwszej pustej ławki.
Kriukowa podniosła się z miejsca i machała rękami. Zrozumiałem, że te znaki przeznaczone są dla mnie.
– Krawat, krawat!
Zdążyłem obejrzeć krawat naczelnika. Krawat Dołmatowa był wzorzysty, w szarym kolorze i wysokiej jakości.
– Pański krawat! – wołała Marusia. – Pana albo Walentina Nikołajewicza.
Dołmatow usiadł na swojej ławce, kurtyna się rozsunęła jak zwykle i rozpoczął się koncert zespołu amatorskiego.
DWA SPOTKANIA
Moim pierwszym brygadzistą był Kotur, Serb, który trafił na Kołymę po rozgromieniu klubu międzynarodowego w Moskwie. Kotur nie odnosił się poważnie do swoich obowiązków, rozumiejąc, że jego los – tak jak i wszystkich nas – nie rozstrzyga się w sztolniach kopalni złota, a zupełnie gdzie indziej. Pomimo to Kotur codziennie rozstawiał nas na stanowiskach pracy, mierzył jej wyniki, kiwał z wyrzutem głową. Wyniki były opłakane.
– No, na przykład ty, znasz przecież łagier. Pokaż, jak trzeba machać łopatą – poprosił Kotur.
Wziąłem łopatę i rozpulchniwszy kilofem lekki grunt, naładowałem taczkę. Wszyscy się roześmiali.
– Tak pracują tylko markieranci.
– Pomówimy o tym za dwadzieścia lat.
Jednakże nie udało nam się spotkać po dwudziestu latach. Do kopalni przyjechał nowy naczelnik, Leonid Michajłowicz Anisimow. Już podczas pierwszego obchodu wyrobisk usunął Kotura z pracy. I Kotur zniknął.
Nasz brygadzista siedział w taczce i nie wstał, gdy zbliżył się naczelnik. Taczka bez wątpienia stanowi trafne rozwiązanie jako narzędzie pracy, ale jeszcze lepiej, zwłaszcza jej skrzynia, nadaje się do odpoczynku. Trudno jest wstać, podnieść się z tak głębokiego fotela – potrzeba na to wysiłku woli, niezbędna jest siła. Kotur siedział w taczce i nie zdążył wstać na widok nowego naczelnika. Rozstrzelany.
Wraz z przyjazdem nowego naczelnika – początkowo był on zastępcą naczelnika kopalni – każdego dnia, każdej nocy zabierano z baraków i wywożono. Nikt z nich nie wracał już do kopalni. Aleksandrow, Kliwański – nazwiska zatarły się w pamięci.
Nowe uzupełnienie nie miało już całkiem nazwisk. W zimie trzydziestego ósmego roku naczalstwo zadecydowało, aby etapy z Magadanu do kopalni Północy wysyłać piechotą. Z pięćsetosobowej kolumny w czasie pięćsetkilometrowego marszu dochodziło do Jagodnego trzydzieści do czterdziestu osób. Pozostali osuwali się w drodze – głodni, poodmrażani, zastrzeleni. Nikogo z tych, co przybyli, nie znano z nazwiska; byli to ludzie z obcych etapów, nieróżniący się pomiędzy sobą ani odzieżą, ani głosem,