Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 42
Ja też tutaj leżę, niedaleko od drzwi, na dolnych narach. Na dole jest zimno, ale wyżej, tam gdzie ciepło, nie decyduję się wleźć – wyrzuciliby mnie z powrotem na dół. Miejsca na górze przeznaczone są dla silniejszych, przede wszystkim dla złodziei. A przy tym nie dałbym rady wdrapać się tam po szczebelkach przybitych gwoździami do słupa. Tu mi najlepiej, na dole. Jeśli zaś powstanie spór o miejsce na dolnych narach, po prostu pod nie wpełznę.
Nie potrafię kąsać ani bić się, chociaż doskonale przyswoiłem sobie wszystkie sposoby więziennych bójek. To ograniczoność przestrzeni więziennej celi, aresztanckiego wagonu, ciasnego baraku narzuciła te „chwyty”: łapania, kąsania, wyłamywania. Teraz jednak nie starcza na to siły. Potrafię tylko drzeć gardło i kląć. Walczę o każdy dzień, o każdą godzinę odpoczynku. Każdy strzęp mojego ciała podpowiada mi, jak mam się zachować.
Wywołują mnie już podczas pierwszej nocy, jednakże ja nie opasuję się sznurkiem, chociaż go posiadam, nie zapinam porządnie wszystkich guzików. Drzwi zamykają się za mną i stoję w sieni. Brygada – dwudziestu ludzi (jest to zwykła norma dla jednej ciężarówki) – stoi już przy następnych drzwiach, skąd bucha gęsta, mroźna para. Dyspozytor i starszy konwojent przeliczają i przeglądają ludzi. A z prawej strony stoi jeszcze jeden człowiek w pikowanym kubraku, watowanych spodniach, w czapce-uszance; macha futrzanymi „kragami” – rękawicami z dużymi mankietami. Tego właśnie mi trzeba. Wożono mnie już tyle razy, że znałem „prawidła gry” znakomicie. Człowiek z „kragami” to „przedstawiciel”, który przyjmuje ludzi i który ma prawo odmówić ich przyjęcia.
Dyspozytor wykrzykuje na cały głos moje nazwisko, zupełnie tak samo, jak robił to w ogromnym baraku. Ja patrzę tylko na człowieka z ,,kragami”.
– Nie bierzcie mnie, obywatelu naczelniku. Jestem chory i nie będę pracował w kopalni. Ja muszę iść do szpitala.
„Przedstawiciel” waha się. W kopalni, u niego, mówiono mu, żeby wybrał tylko „robociarzy”; innych kopalnia nie potrzebuje. Po to właśnie przyjechał. „Przedstawiciel” przypatruje mi się. Mój podarty buszłat, zatłuszczona bluza bez guzików, pod którą widać brudne ciało z porozdrapywanymi miejscami ukąszeń przez wszy, strzępy szmatek, którymi poobwiązywane są palce u rąk, sznurkowe obuwie na nogach, sznurkowe przy sześćdziesięciostopniowym mrozie, oczy zaognione, wygłodniałe, niezwykła kościstość – on doskonale wie, co to oznacza.
„Przedstawiciel” bierze czerwony ołówek i stanowczym ruchem wykreśla moje nazwisko.
– Idź, draniu – mówi do mnie dyspozytor zony.
I drzwi zamykają się, i znowu jestem wewnątrz małej zony. Moje miejsce zostało już zajęte, ale odciągam na bok tego, co się na nim położył. Ten mimo woli się drze, ale rychło się uspokaja. A ja zapadam w sen podobny do utraty przytomności, budząc się przy najmniejszym szmerze. Nauczyłem się budzić jak zwierzę, jak dziki człowiek, który nie wie, co to półsen.
Otwieram oczy. Z górnych nar zwisa noga w znoszonym do ostateczności, ale jednak pantoflu, nie w państwowym bucie. Pojawia się przede mną brudny chłopak, błatniaczek, i mówi gdzieś w górę melancholijnym głosem pederasty:
– Powiedz Waliuszy – informuje kogoś niewidocznego na górnych narach – że przyprowadzili artystów…
Pauza. Potem ochrypły głos z góry:
– Waliusza pyta, kim oni są?
– Artyści z „kultbrygady”. Iluzjonista i dwóch śpiewaków. Jeden pochodzi z Charbina.
Pantofel poruszył się i zniknął. Dał się słyszeć głos z góry:
– Prowadź ich.
Przesunąłem się na brzeg nar. Pod lampą stało trzech ludzi: dwóch w buszłatach, a jeden w „wolnej” kurtce – „moskwiczce”. Twarze ich wyrażały pokorę i cześć.
– Kto tu jest z Charbina? – zapytał głos.
– To ja – z uszanowaniem rzecze człowiek w bekieszy.
– Waliusza rozkazuje, abyś coś zaśpiewał.
– Po rosyjsku? Po francusku? Po włosku? Po angielsku? – pytał śpiewak, wyciągając szyję w górę.
– Waliusza powiedział: po rosyjsku.
– A strażnicy? Mogę śpiewać cicho.
– To nic, to nic… Wal, bracie, na całego. Tak, jak w Charbinie.
Śpiewak odstąpił parę kroków i odśpiewał kuplety toreadora. Wraz z każdym jego wydechem ukazywała się para. W górze coś jakby głuche warczenie i głos:
– Waliusza przecież powiedział: jakąkolwiek piosenkę.
Pobladły śpiewak zaczął:
Szumi zołotaja, szumi zołotaja,
Moja zołotaja, tajga,
Oj, wiejties’, dorogi, odna i drugaja
W razdolnyje naszi kraja.
Głos z góry:
– Waliusza powiedział: dobrze.
Śpiewak odetchnął z ulgą. Z mokrego od podniecenia czoła unosiła się para, tworząc coś na kształt nimbu wokół jego głowy. Jak tylko wytarł dłonią czoło, nimb zniknął.
– No, a teraz – powiedział głos z góry – zdejmuj swoją „moskwiczkę”. Masz tu na zmianę! – Z góry zrzucono waciak.
Milcząc, śpiewak zdjął z siebie „moskwiczkę” i wdział waciak.
– Idź teraz – nakazał głos z góry. – Waliusza chce spać.
Charbiński śpiewak wraz z towarzyszami rozpłynęli się we mgle wypełniającej barak. Ja zaś odsunąłem się, skurczyłem mocno, zasunąłem