Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 38

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

– wszy­scy spie­szyli do cioci Poli. I cio­cia Pola każ­demu obie­cy­wała: jeżeli wyzdro­wieje, to szep­nie słówko naczel­ni­kowi.

      W każdą nie­dzielę wjeż­dżała w szpi­talne wrota limu­zyna ZIS-110 – to przy­wo­żono cioci Poli paczkę i kartkę od żony naczel­nika. Cio­cia Pola prze­ka­zy­wała wszystko sani­ta­riusz­kom; popró­buje łyżeczkę i oddaje. Ona znała swoją cho­robę.

      Ale przyjść do zdro­wia cio­cia Pola nie mogła. I oto kie­dyś w szpi­talu poja­wił się z kartką od naczel­nika nie­zwy­kły gość: ojciec Piotr (tak przed­sta­wił się dys­po­zy­to­rowi). Oka­zało się, że cio­cia Pola chce się wyspo­wia­dać. Tym nie­zwy­kłym gościem był Pietka Abra­mow. Znali go wszy­scy. Leżał parę mie­sięcy wcze­śniej w tym samym szpi­talu. A teraz był to ojciec Piotr.

      Wizyta świą­to­bli­wego poru­szyła cały szpi­tal. Oka­zało się, że w naszej kra­inie są duchowni! I spo­wia­dają chęt­nych! W naj­więk­szej sali szpi­talnej, sali nr 2, gdzie zawsze ktoś z cho­rych opo­wia­dał pomię­dzy obia­dem i kola­cją jakieś histo­rie gastro­no­miczne – nie dla polep­sze­nia ape­tytu w każ­dym razie, a z potrzeby wygłod­nia­łego czło­wieka, dla pobu­dze­nia emo­cji zwią­za­nych z odży­wia­niem – w tej sali mówiono tylko o spo­wie­dzi cioci Poli.

      Ojciec Piotr ubrany był w buszłat, a na gło­wie miał czapkę. Wato­wane spodnie wpusz­czone były w cho­lewy sta­rych kirzo­wych butów. Włosy ostrzy­żone krótko – jak na osobę duchowną przy­stało – znacz­nie kró­cej niż włosy ele­gan­tów lat pięć­dzie­sią­tych. Ojciec Piotr roz­piął buszłat i wato­waną kurtkę-tie­ło­griejkę, uka­zu­jąc nie­bie­ską koso­wo­rotkę i wielki krzyż na piersi. Nie był to pro­sty krzyż, lecz kru­cy­fiks; wyko­nany ręcz­nie, umie­jęt­nie, ale bez nie­zbęd­nych narzę­dzi.

      Ojciec Piotr wyspo­wia­dał cio­cię Polę i odszedł. Dłuż­szy czas stał przy dro­dze, pod­no­sząc ręce do nad­jeż­dża­ją­cych cię­ża­ró­wek. Dwa samo­chody prze­je­chały, nie zatrzy­mu­jąc się. Wtedy ojciec Piotr wyjął zza pazu­chy przy­go­to­wa­nego skręta, pod­niósł go nad głową i od razu pierw­sza z nad­jeż­dża­ją­cych maszyn przy­ha­mo­wała, a kie­rowca gościn­nie otwo­rzył drzwi szo­ferki.

      Cio­cia Pola zmarła i pocho­wano ją na szpi­tal­nym cmen­ta­rzu. Był to duży cmen­tarz u pod­nóża góry (cho­rzy mawiali zamiast „umrzeć” – „tra­fić pod sopkę”), two­rzący łuk z brat­nich mogił „A”, „B”, „C”, „D”; kilka sze­re­gów poje­dyn­czych mogił umiej­sco­wiono na cię­ci­wach łuku. Na pogrze­bie cioci Poli nie było ani naczel­nika, ani jego żony, ani ojca Pio­tra. Obrzą­dek pogrze­bowy odbył się jak zawsze: dys­po­zy­tor przy­wią­zał do lewej goleni cioci Poli drew­nianą deseczkę z nume­rem. Był to numer jej sprawy. Według instruk­cji numer powi­nien być napi­sany zwy­kłym czar­nym ołów­kiem, w żad­nym przy­padku nie che­micz­nym – tak jak na leśnych zacio­sach, two­rzących repery topo­gra­ficzne.

      Przy­zwy­cza­jeni do tego sani­ta­riu­sze-gra­ba­rze zarzu­cili kamie­niami wysu­szone ciało cioci Poli. Dys­po­zy­tor umo­co­wał w nich kijek – znowu z tym samym nume­rem sprawy.

      Minęło kilka dni i w szpi­talu zja­wił się ojciec Piotr. Był już na cmen­ta­rzu i teraz grzmiał w biu­rze:

      – Krzyż trzeba posta­wić, krzyż!

      – Jesz­cze czego – odrzekł dys­po­zy­tor.

      Kłó­cili się długo. W końcu ojciec Piotr oświad­czył:

      – Daję wam tydzień. Jeżeli w ciągu tego tygo­dnia nie sta­nie krzyż, poskarżę się kie­row­ni­kowi Zarządu. Gdy ten nie pomoże, napi­szę do naczel­nika Dal­stroju. Jeśli i ten odmówi, poskarżę się na niego Radzie Mini­strów. Gdy ci odmó­wią, napi­szę do Synodu! – wrzesz­czał ojciec Piotr.

      Dys­po­zy­tor był sta­rym więź­niem i dobrze znał tę „kra­inę cudów”; wie­dział zatem, że mogą się tam zda­rzać naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wane sprawy i, pomy­ślaw­szy, zde­cy­do­wał się powia­do­mić naczel­nego leka­rza. Naczelny, będący kie­dyś czy to mini­strem, czy to wicemini­strem, pora­dził, aby się nie spie­rać i posta­wić ten krzyż na gro­bie cioci Poli.

      – Jeśli pop gada tak pew­nie, zna­czy to, że coś w tym jest. Coś on tam wie. Wszystko być może, wszystko być może – mru­czał były mini­ster.

      I posta­wiono krzyż, pierw­szy na tym cmen­ta­rzu. Widać go było z daleka. Cho­ciaż był to krzyż jedyny, cały teren przy­brał dzięki niemu cha­rak­ter praw­dzi­wego cmen­ta­rza. Wszy­scy mogący poru­szać się cho­rzy cho­dzili oglą­dać ten krzyż. I przy­bitą deseczkę z napi­sem w czar­nym obra­mo­wa­niu. Wyko­na­nie napisu poru­czono sta­rusz­kowi mala­rzowi, który leżał w szpi­talu już drugi rok. Wła­ści­wie to on nie leżał, a tylko zapi­sany był jako leżący chory; cały swój czas poświę­cał na masową pro­duk­cję trzech rodza­jów kopii: Złota jesień, Trzej boha­te­ro­wie i Śmierć Iwana Groź­nego. Malarz przy­się­gał, że potrafi je malo­wać z zawią­za­nymi oczami. Zama­wia­ją­cymi byli ludzie ze szpi­tal­nego naczal­stwa i z osady.

      Ale deseczkę na grób cioci Poli malarz zgo­dził się zro­bić. Spy­tał tylko, co ma napi­sać. Dys­po­zy­tor zaczął ryć w swo­ich wyka­zach.

      – Nie znaj­duję niczego oprócz ini­cja­łów – powie­dział. – Timo­szenko P.I. Pisz: Polina Iwa­nowna. Umarła takiego to dnia, mie­siąca i roku.

      Malarz, ni­gdy nie­spie­ra­jący się z klien­tami, tak też napi­sał. A dokład­nie w tydzień póź­niej poja­wił się Pietka Abra­mow, to zna­czy ojciec Piotr. Powie­dział, że cio­cia Pola zwała się nie Polina, lecz Pra­sko­wia, i nie Iwa­nowna, lecz Ilji­niczna. Podał też datę jej uro­dze­nia i zażą­dał wsta­wie­nia jej do napisu na mogile. Napis popra­wiono w obec­no­ści ojca Pio­tra.

      KRA­WAT

      Jak tu opo­wie­dzieć o tym prze­klę­tym kra­wa­cie?

      Jest to prawda spe­cjal­nego rodzaju, prawda rze­czy­wi­sto­ści. Nie jest to jed­nak esej, lecz opo­wia­da­nie. Jak mam je uczy­nić utwo­rem prozy przy­szło­ści – czymś w rodzaju opo­wia­dań Saint-Exupéry’ego, który odkrył dla nas powie­trze?

      Obec­nie, podob­nie jak i w prze­szło­ści, nie­zbędne jest, aby pisarz chcący osią­gnąć suk­ces był jakby cudzo­ziem­cem w kraju, o któ­rym pisze. Aby pisał z punktu widze­nia ludzi, pomię­dzy któ­rymi wyrósł – ich zain­te­re­so­wań, hory­zon­tów myślo­wych; ludzi, któ­rych upodo­ba­nia i któ­rych poglądy zostały przez niego prze­jęte. Pisarz wyraża się języ­kiem tych, w któ­rych imie­niu pisze. I nic ponad to. Bo jeżeli pisarz zna mate­riał zbyt dobrze, to ci, dla któ­rych pisze, nie zro­zu­mieją go. Prze­szedł bowiem, sprze­nie­wie­rzyw­szy się, na stronę swo­jego mate­riału. Nie powinno się być nad­mier­nie obzna­jo­mio­nym z mate­riałem.

Скачать книгу