Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 43

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

A ja na przy­kład…

      Całym wysił­kiem woli zmu­szam się, żeby nie słu­chać, i ponow­nie zasy­piam.

      Budzi mnie zapach dymu. To gdzieś tam, w górze, palą w zło­dziej­skim kró­le­stwie. Któ­ryś z nich zlazł na dół z machor­ko­wym papie­ro­sem i słod­kawy aro­mat dymu roz­bu­dził tu wszyst­kich.

      I ponow­nie szept:

      – W Pół­noc­nym, w komi­te­cie rejo­no­wym, Boże, Boże, ile tych nie­do­pał­ków! Cio­cia Pola, sprzą­taczka, klnąc cały czas, nie nadą­żała z pod­mia­ta­niem. A ja nie rozu­mia­łem wtedy, co to zna­czy nie­do­pa­łek papie­rosa, pet, byczek.

      Znowu zasy­piam.

      Ktoś szar­pie mnie za nogę. To dys­po­zy­tor. Jego zaognione oczy pełne są zło­ści. Usta­wia mnie w smu­dze żół­tego świa­tła przy drzwiach.

      – No tak – mówi – do kopalni ty jechać nie chcesz.

      Mil­czę.

      – A do sow­chozu? Niech cię dia­bli porwą! Do sow­chozu „Cie­pły” sam bym poje­chał. A na odci­nek dro­gowy wią­zać mio­tły? Pomyśl.

      – Znam to – mówię. – Dzi­siaj wią­zać mio­tły, a jutro taczki do rąk.

      – Czego więc chcesz?

      – Do szpi­tala. Jestem chory.

      Dys­po­zy­tor coś tam notuje w zeszy­cie i odcho­dzi. Po trzech dniach do małej zony przy­cho­dzi fel­czer i wywo­łuje mnie. Daje ter­mo­metr, ogląda wrzody kar­bun­ku­łów na ple­cach i wciera jakąś maść.

      WAŚKA DENI­SOW-ŚWI­NIO­KRAD

      Na tę wie­czorną jazdę trzeba było poży­czyć buszłat od kolegi. Wła­sny buszłat Waśki był zbyt brudny i podarty – nawet dwóch kro­ków nie można by zro­bić po osie­dlu, pierw­szy lep­szy „wol­niaszka” od razu by go cap­nął.

      Takich jak Waśka pro­wa­dzą kon­wo­jenci tylko w szyku zwar­tym. Ani woj­skowi, ani cywilni miesz­kańcy nie lubią, kiedy podobni Waśce cho­dzą poje­dyn­czo po osie­dlu. Nie wywo­łują oni podej­rzeń jedy­nie wtedy, gdy niosą drwa; nie­wielki pie­niek lub, jak tu mówią, „pałkę drew” na ramie­niu.

      Taka wła­śnie „pałka” zako­pana była w śniegu nie­da­leko garażu, za słu­pem tele­gra­ficz­nym w przy­droż­nym rowie. Zro­biono to jesz­cze wczo­raj po pracy. Teraz zna­jomy szo­fer przy­ha­mo­wał i Deni­sow, prze­giąw­szy się przez kraj skrzyni ładun­ko­wej, zsu­nął się na zie­mię. Od razu zna­lazł to miej­sce, gdzie zako­pał kawał pnia; sinawy śnieg był tu odro­binę ciem­niej­szy i przy­gnie­ciony – widać to było w roz­po­czy­na­ją­cym się zmierz­chu. Waśka wsko­czył do rowu i roz­rzu­cił śnieg nogami. Uka­zał się kloc, szary, o spa­dzi­stych bokach, jak wielka zamro­żona ryba. Waśka wytasz­czył pień na drogę, usta­wił go w pozy­cji pio­no­wej, ostu­kał ze śniegu i przy­giął się, pod­sta­wia­jąc ramię i uno­sząc pień rękami. Kloc zako­ły­sał się i spo­czął na barku. Waśka ruszył w kie­runku osie­dla, zmie­nia­jąc co pewien czas ramię. Był słaby i wycień­czony, dla­tego szybko się roz­grzał; ale nie na długo. Nie poma­gał dokucz­liwy cię­żar pnia – Waśka nie mógł utrzy­mać cie­pła. Zmierzch zgęst­niał od bia­łej mgły, w osie­dlu zapa­lono wszyst­kie żół­tawe, elek­tryczne świa­tła. Waśka uśmiech­nął się, zado­wo­lony ze swo­jej kal­ku­la­cji – w tej bia­łej mgle z łatwo­ścią dotrze do celu nie­zau­wa­żony. Oto zła­many ogromny modrzew, sre­brząca się od szronu kłoda, a więc – do następ­nego domu!

      Waśka zrzu­cił pień przy ganku, obił ręka­wi­cami śnieg z walo­nek i zapu­kał do miesz­ka­nia. Drzwi otwo­rzyły się i wpu­ściły Waśkę. Star­sza już kobieta w kożuszku i bez chustki na gło­wie z obawą spo­glą­dała na więź­nia.

      – Przy­nio­słem wam drwa na opał – powie­dział Waśka, z tru­dem roz­cią­ga­jąc w uśmie­chu zmar­z­niętą skórę twa­rzy. – Chciał­bym z Iwa­nem Pie­tro­wi­czem.

      Ale wła­śnie Iwan Pie­tro­wicz wycho­dził zza zasłony, uchy­la­jąc ją ręką.

      – Dobra. Gdzie one są?

      – Na dwo­rze – powie­dział Waśka.

      – No to pocze­kaj, popi­łu­jemy. Zaraz się ubiorę.

      Iwan Pie­tro­wicz długo szu­kał ręka­wic. Potem obaj wyszli na ganek i bez kozła, doci­ska­jąc pień nogami i uno­sząc, prze­pi­ło­wali go. Piła była nie­na­ostrzona i źle roz­wie­dziona.

      – Póź­niej zaj­dziesz – powie­dział Iwan Pie­tro­wicz – i roz­wie­dziesz. A teraz weź topór i porąb. Potem zło­żysz, ale nie w kory­ta­rzu. Wtaszcz je wprost do miesz­ka­nia.

      Waśce krę­ciło się w gło­wie z głodu, ale porą­bał wszyst­kie drwa i zacią­gnął je do miesz­ka­nia.

      – No, to już po wszyst­kim – powie­działa kobieta, wyła­żąc zza zasłony. – Koniec.

      Ale Waśka nie odcho­dził i prze­stę­po­wał z nogi na nogę przy drzwiach. Iwan Pie­tro­wicz poja­wił się ponow­nie.

      – Słu­chaj – powie­dział – nie mam teraz chleba, zupę także całą odnie­siono pro­się­tom. Nie mam ci co teraz dać. Zajdź w tygo­dniu…

      Waśka mil­czał i nie odcho­dził.

      Iwan Pie­tro­wicz pogrze­bał w port­felu.

      – Masz tu trzy ruble. To tylko dla cie­bie za takie drwa. A tyto­niu, sam rozu­miesz, tytoń obec­nie drogi.

      Waśka scho­wał za pazu­chę papie­rek i wyszedł. Za te trzy ruble nie kupiłby nawet szczypty machorki. Cią­gle stał jesz­cze na ganku. Nudziło go z głodu. Jego chleb i zupę zja­dły pro­sięta. Waśka wyjął zie­lony papie­rek i porwał go na drobne kawa­łeczki. Pod­chwy­ty­wane wia­trem, długo jesz­cze prze­wra­cały się po wypo­le­ro­wa­nej, błysz­czą­cej, prze­mar­z­nię­tej sko­ru­pie śnież­nej. A gdy ostat­nie strzępki zni­kły w bia­łej mgle, Waśka zszedł z ganku. Z lekka chwie­jąc się z osła­bie­nia, szedł nie do domu, lecz w głąb osie­dla, szedł i szedł w kie­runku par­te­ro­wych, pię­tro­wych i dwupię­tro­wych pała­ców…

      Wszedł do pierw­szego z brzegu przed­sionka i szarp­nął za klamkę. Drzwi zaskrzy­piały, otwie­ra­jąc się z tru­dem. Waśka wszedł do ciem­nego kory­ta­rza, skąpo roz­ja­śnio­nego przy­ćmio­nym świa­tłem elek­trycz­nej żarówki, prze­szedł obok drzwi pro­wa­dzą­cych do miesz­kań. W końcu kory­ta­rza znaj­do­wała się komórka; Waśka, napie­ra­jąc na drzwi, otwo­rzył je i prze­stą­pił przez próg. W komórce

Скачать книгу