Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 50
– Brzuch mnie boli.
– Pewnie ślepa kiszka – powiedział obeznany z tym sanitariusz.
Andrieja Michajłowicza ujrzałem dopiero następnego dnia. Naczelny chirurg został przez niego uprzedzony o mojej hospitalizacji w związku z „podostrym zapaleniem ślepej kiszki”. Tego samego dnia Andriej Michajłowicz opowiedział mi swoją niewesołą historię.
Zapadł na gruźlicę. Zdjęcie rentgenowskie i analizy w laboratorium wskazywały na silne zagrożenie. Szpital rejonowy czynił starania, aby wywieźć Andrieja Michajłowicza na „kontynent” na leczenie. Znajdował się on już na statku, gdy ktoś doniósł naczelnikowi wydziału zdrowia, Czerpakowowi, że choroba Andrieja Michajłowicza jest nieprawdziwa, pozorowana – „tufta”, według używanego w łagrze żargonu. A może nawet nikt nie doniósł – major Czerpakow był godnym synem swojego wieku, wieku podejrzeń, nieufności i „czujności”.
Major rozgniewał się, kazał zabrać Andrieja Michajłowicza ze statku i posłać do najgłębszej głuszy, daleko od tego odległego Zarządu, w którym się z nim spotkałem. I Andriej Michajłowicz odbył tysiąckilometrową podróż na mrozie. Jednakże w tym odległym Zarządzie okazało się, że nie ma ani jednego lekarza, który potrafiłby zakładać odmę. Robiono to już przedtem Andriejowi Michajłowiczowi kilka razy, ale dziarski major orzekł, że odma to oszustwo i szachrajstwo.
Tymczasem z Andriejem Michajłowiczem było wciąż gorzej i gorzej. Był już ledwie żywy, gdy udało się uzyskać u Czerpakowa zwolnienie na odesłanie Andrieja Michajłowicza do Zarządu Zachodniego – najbliższego, w którym lekarze umieli zakładać odmę.
Teraz Andriej Michajłowicz miał się lepiej. Kilkakrotne wdmuchiwanie przeprowadzono pomyślnie. Za jego poparciem i zgodnie z jego żądaniem pojechałem na kursy felczerów, ukończyłem je i praktykowałem jako felczer. W szpitalu, w którym obaj pracowaliśmy, żyliśmy w przyjaźni. Wyroki nasze kończyły się w tym samym czasie i to jakby wiązało nasze losy, zbliżało. Później powróciłem na „kontynent”.
To Andriej Michajłowicz jest tym człowiekiem, któremu zawdzięczam życie. On sam dawno już umarł – gruźlica i major Czerpakow zrobili swoje.
Przypominam sobie teraz, jak kiedyś w szpitalu, gdy ukończono wieczorne sprzątanie, sanitariusze zasiedli w kącie do gry w domino i poczęli stukać kostkami.
– Durna gra – powiedział wtedy Andriej Michajłowicz, wskazując na sanitariuszy i marszcząc się od stuku kostek.
– Tylko raz w życiu grałem w domino – odrzekłem. – Z panem. Pan mnie zaprosił. I nawet wygrałem.
– Nie sztuka wygrać – powiedział Andriej Michajłowicz. – Ja też wtedy wziąłem po raz pierwszy domino do rąk. Chciałem zrobić panu przyjemność.
HERKULES
Ostatnim, spóźnionym gościem na srebrnym weselu naczelnika szpitala, Sudarina, był lekarz Andriej Iwanowicz Dudar. Niósł on w ręku pleciony koszyk, obwiązany merlą ozdobioną malowanymi kwiatami. Przy dźwięku szkła i gwarze pijanych głosów ucztujących Andriej Iwanowicz ofiarował koszyk jubilatowi. Sudarin spytał, ważąc go na ręce:
– Co to?
– Zobaczy pan.
Zdjęto merlę. Na dnie koszyka leżał duży, czerwony kogut. Kręcił z niewzruszonym spokojem głową, spoglądając na poczerwieniałe twarze hałaśliwych, pijanych gości.
– Ach, Andrieju Iwanowiczu, jak to w porę – zaszczebiotała siwa jubilatka, gładząc koguta.
– Cudowny prezent – zaterkotały lekarki. – I jaki czerwony! To przecież nasz ulubieniec, prawda, Andrieju Iwanowiczu?
Jubilat z uczuciem uścisnął rękę Dudara.
– Pokażcie, pokażcie! – nieoczekiwanie zabrzmiał cienki, zachrypnięty głos.
Na honorowym miejscu u szczytu stołu, po prawej ręce gospodarza, siedział znamienity gość z zewnątrz, dawny przyjaciel Sudarina, który przyjechał jeszcze z rana z wojewódzkiego miasta, odległego o sześćset wiorst, swoją osobistą „Pobiedą” na srebrne wesele kolegi.
Przed zmętniałymi oczami przybyłego gościa pojawił się kosz.
– Tak, wspaniały kogucik. Czy to twój? – Palec honorowego gościa wskazał na Andrieja Iwanowicza.
– Teraz to mój – uśmiechając się, pospieszył zameldować jubilat.
Honorowy gość był wyraźnie młodszy od otaczających go łysych i siwych neuropatologów, internistów, psychiatrów. Miał czterdzieści lat. Niezdrowa, żółta, obrzmiała twarz, niewielkie oczka, elegancki mundur ze srebrnymi naramiennikami pułkownika służby sanitarnej. Mundur wyraźnie uciskał pułkownika; widać było, że uszyto go jeszcze wtedy, gdy brzuszek nie był tak wyraźny, a szyja nie napierała na stojący kołnierz. Twarz honorowego gościa wyrażała nudę, ale wraz z każdym wypitym kieliszkiem spirytusu (jako Rosjanin, a do tego jeszcze mieszkaniec Północy, honorowy gość nie uznawał żadnych innych napojów rozgrzewających) ożywiała się i gość coraz częściej spozierał na otaczające go medyczne damy i coraz częściej wtrącał się do rozmów, które niezmiennie cichły na dźwięk naderwanego tenorka.
Gdy temperatura wewnętrzna osiągnęła odpowiedni poziom, honorowy gość wydostał się zza stołu, odepchnął jakąś lekarkę, która nie zdążyła się usunąć, zakasał rękawy i począł podnosić ciężkie modrzewiowe krzesła, chwytając je za tylną nogę na przemian to prawą, to lewą ręką, czyli demonstrując harmonię swego fizycznego rozwoju.
Nikt spośród zachwyconych gości nie potrafił tyle razy unieść owych krzeseł, które podnosił honorowy gość. Z krzeseł przeniósł się na fotele i podobnie jak przedtem, towarzyszył mu sukces. Podczas gdy inni podnosili krzesła, honorowy gość mocarną dłonią przygarniał do siebie różowe ze szczęścia lekarki i zmuszał je do obmacywania swych napiętych bicepsów, co też czyniły z jawnym zachwytem.