Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 52
Felczer posmarował plecy Mierzlakowa solidolem – innych środków do nacierania nie było w ambulatorium. Mierzlakow cały czas leżał na wpół zgięty, skarżąc się na uporczywe bóle w krzyżu. Bólów dawno już nie było, żebro zrosło się bardzo szybko, lecz Mierzlakow za cenę każdego rodzaju kłamstwa starał się odsunąć moment wypisania go do pracy. I nie wypisywano go. Któregoś razu ubrano go i położono na noszach, umieszczając wraz z innymi chorymi w skrzyni ciężarówki. Odwieziono ich do szpitala rejonowego, gdzie nie było rentgena. Należało pomyśleć o wszystkim poważnie i Mierzlakow pomyślał. Przeleżał tak, nie rozginając się, kilka miesięcy i został przewieziony do szpitala centralnego, gdzie oczywiście był gabinet rentgenologiczny i gdzie umieszczono Mierzlakowa na oddziale chirurgii, w sali wypadków urazowych – traumatycznych, które chorzy w prostocie ducha nazywali „dramatycznymi”, nie myśląc nawet, ile goryczy zawiera ten kalambur.
– To jeszcze i tego przenosimy do pana, Piotrze Iwanowiczu – powiedział chirurg. – Nie ma co z nim zrobić na chirurgii.
– Ale przecież pisze pan w diagnozie: ankiloza na tle urazu kręgosłupa. Po cóż mi tu on? – powiedział neuropatolog.
– Oczywiście, że ankiloza. Co jeszcze mogę napisać? W kopalni „Szary” zdarzył się taki przypadek. Dziesiętnik pobił robotnika…
– Nie mam czasu, Sierioża, słuchać o pańskich przypadkach. Pytam, dlaczego pan go przenosi?
– Przecież napisałem: dla przeprowadzenia badań nad niezdolnością do pracy. Pokłuje go pan igłami, spiszemy protokół i na statek. Niech się stanie wolnym człowiekiem.
– No, ale przecież pan robił zdjęcia. Uszkodzenia powinny być widoczne i bez igieł.
– Robiłem. Niech pan raczy spojrzeć. – Chirurg nakierował ciemną błonę negatywową na firankę z merli. – Ni czorta tu nie pojmiesz. Dopóki nie będzie dobrego światła, dobrego prądu, nasi technicy od rentgena cały czas oddawać będą takie męty.
– Rzeczywiście, męty – powiedział Piotr Iwanowicz. – No, niech będzie – i podpisał swoje nazwisko na historii choroby, zgodę na przeniesienie Mierzlakowa do siebie.
Na oddziale chirurgicznym, hałaśliwym, bałaganiarskim, przepełnionym odmrożeniami, wywichnięciami, złamaniami, oparzeniami – z kopalniami Północy nie było żartów – na oddziale, gdzie część chorych leżała wprost na podłodze w salach i korytarzach, gdzie pracował jedyny chirurg, młody, bezgranicznie zmęczony, wraz z czterema felczerami (wszyscy oni sypiali po trzy, cztery godziny na dobę) – tam nie było możliwości uważnego zajęcia się Mierzlakowem. Zrozumiał on, że prawdziwe dochodzenie zacznie się dopiero na oddziale neurologicznym, dokąd go przeniesiono.
Cała jego wola zdecydowanego na wszystko aresztanta skupiła się na jednym: nie rozgiąć się. I on się nie rozgiął. Jakże ciało tego pragnęło choć na sekundę! Ale wspominał kopalnie, chłód zatykający oddech, obmarzłe, śliskie, błyszczące od mrozu kamienie w wyrobiskach złota, miskę „zupki”, którą wypijał w czasie obiadu jednym haustem, nie używając zupełnie niepotrzebnej do tego łyżki, kolby konwojentów, buty dziesiętników – i znajdował w sobie dość siły, aby się nie rozgiąć. Zresztą, teraz było już łatwiej niż przez pierwsze tygodnie. Spał mało, bojąc się, aby się nie wyprostować we śnie. Wiedział, że dyżurującym sanitariuszom nakazano go śledzić, aby przyłapać na oszustwie. A w ślad za tym – to także Mierzlakow wiedział – szło wysłanie do karnej kopalni. A jaka musiała być ta karna kopalnia, skoro zwykła pozostawiła Mierzlakowowi tak straszne wspomnienia?
Następnego dnia po przeniesieniu poprowadzono Mierzlakowa do lekarza. Ordynator oddziału krótko wypytał go o początek choroby, pokiwał ze współczuciem głową. Wyjaśnił jakby od niechcenia, że nawet zupełnie zdrowe mięśnie, gdy w ciągu wielu miesięcy są niewłaściwie używane, przywykają do tego i człowiek sam może zrobić z siebie inwalidę. Następnie Piotr Iwanowicz przystąpił do badania. Na pytania zadawane podczas nakłuwania igłą, postukiwania gumowym młotkiem, przy uciskaniu Mierzlakow odpowiadał na chybił trafił.
Więcej niż połowę swego czasu pracy tracił Piotr Iwanowicz na ujawnianie symulantów. Oczywiście, rozumiał przyczyny skłaniające więźniów do symulacji – sam był niedawno więźniem i nie dziwił go ani dziecinny upór symulantów, ani lekkomyślna prymitywność ich udawania. Piotr Iwanowicz, były docent jednego z syberyjskich instytutów, utracił, zakopał swą naukową karierę w tych samych śniegach, w których jego chorzy, ratując swoje życie, oszukiwali go. Nie można było powiedzieć, aby nie litował się on nad ludźmi, ale był w większej mierze lekarzem niż człowiekiem, był przede wszystkim specjalistą. Dumny był z tego, że rok pracy fizycznej nie zdusił w nim lekarza specjalisty.
Zadanie ujawnienia symulantów pojmował wcale nie z jakiegoś ogólnopaństwowego punktu widzenia ani też z pozycji moralności. Widział w tym zadaniu możliwość odpowiedniego i godnego wykorzystania swojej wiedzy, swojej psychologicznej umiejętności zastawiania pułapek, w które, w pełnej chwale nauki, powinni byli wpadać głodni, na wpół obłąkani, nieszczęśni ludzie. W tym starciu lekarza i symulanta było po stronie lekarza wszystko – i tysiące przemyślnych lekarstw, i setki podręczników, i duża liczba aparatury, i pomoc konwojentów, i doświadczenie specjalisty; a po stronie chorego jedynie przerażenie tym światem, z którego przyszedł do szpitala i do którego obawiał się wrócić. I właśnie ten strach dawał siły do walki. Piotr Iwanowicz odczuwał głębokie zadowolenie, demaskując kolejnego szachraja; jeszcze raz w życiu zaświadczał, że jest dobrym lekarzem, że nie utracił swoich kwalifikacji, a na odwrót – dopracował i doszlifował swe umiejętności; jednym słowem, że jeszcze „potrafi”…
Durnie, ci chirurdzy, myślał, skręcając papierosa po odejściu Mierzlakowa. Anatomię topograficzną albo zapomnieli, albo jej nie znają, a odruchów to pewnie nigdy nie poznali. Ratują się jedynie za pomocą rentgena, ale gdy brak zdjęcia, to już nie potrafią niczego powiedzieć z całą pewnością nawet