Rynek i ratusz. Niall Ferguson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rynek i ratusz - Niall Ferguson страница 3

Rynek i ratusz - Niall  Ferguson

Скачать книгу

burmistrz miasta Nowy Jork. Z kolei autor, którego dzieło promowano, był stałym współpracownikiem „Wall Street Journal”, a w przeszłości pisywał też teksty przemówień prezydenckich. Ja sam znalazłem się tam na zaproszenie redaktora naczelnego agencji Bloomberg News, z którym znaliśmy się jeszcze z czasów studiów na Oxfordzie, dobre ćwierć wieku wcześniej. Na tejże promocji miałem okazję przywitać się i przeprowadzić krótkie rozmowy z mniej więcej dziesięcioma innymi ludźmi, w tym z przewodniczącym Rady ds. Stosunków Zagranicznych (Council on Foreign Relations)[2*], wysokim przedstawicielem ścisłego kierownictwa koncernu Alcoa, jednego z największych przedsiębiorstw przemysłowych w Ameryce, redaktorem rubryk z komentarzami politycznymi w „Wall Street Journal”, prezenterem telewizji Fox News, członkinią nowojorskiego Klubu Kolonialnego (Colony Club)[3*] i jej mężem, i wreszcie z pewną młodą autorką przemówień, która przedstawiając się, nie omieszkała mnie zapewnić, że przeczytała jedną z moich książek (co jest bez wątpienia najwłaściwszym sposobem zagajenia rozmowy z jakimkolwiek profesorem).

      Powody, dla których zaproszono mnie na tę promocję, były z jednej strony dość oczywiste. Sam fakt, że pracowałem na wielu znanych wyższych uczelniach – takich jak Oxford, Cambridge, New York University, Harvard czy Stanford – automatycznie gwarantuje mi przynależność do licznych sieci absolwentów tych uniwersytetów. Dodatkowo jako pisarz i profesor miałem sposobność włączyć się w działalność kilku innych sieci, o charakterze gospodarczym i politycznym, a w szczególności uczestniczyć w spotkaniach Światowego Forum Ekonomicznego czy Grupy Bilderberg. Jestem też członkiem trzech różnych klubów w Londynie i jednego w Nowym Jorku. No i należę do rad nadzorczych trzech firm albo instytucji: pierwsza z nich to towarzystwo funduszy inwestycyjnych o zasięgu ogólnoświatowym, kolejną jest pewien brytyjski think tank, a trzecia to jedno z nowojorskich muzeów.

      Z drugiej wszak strony, mimo funkcjonowania w tak wielu różnych sieciach, nie dysponuję w zasadzie żadną realną władzą. Co interesujące, w pewnym momencie przyjęcia były burmistrz miasta skorzystał z okazji, by wygłosić krótkie przemówienie powitalne, w którego trakcie napomknął (aczkolwiek bez nadmiernego entuzjazmu), że rozważa zgłoszenie się jako kandydat niezależny do rywalizacji o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Tymczasem ja, jako obywatel brytyjski, nie mogłem nawet oddać głosu w nadchodzących wyborach. Nie sądzę też, by jakiekolwiek wyrazy poparcia z mojej strony, czy to dla niego, czy dla któregokolwiek z innych kandydatów, mogły wpłynąć na ich szanse w prezydenckim wyścigu. Przez to, że należę do środowiska akademickiego, postrzegany jestem bowiem przez przytłaczającą większość społeczeństwa amerykańskiego jako osoba całkowicie oderwana od prawdziwego życia i rzeczywistych problemów „zwykłych” ludzi. W odróżnieniu od moich kolegów z Oksfordu nie mam nawet wpływu na proces rekrutacji i promocji. Kiedy wykładałem na Harvardzie, oceniałem rzecz jasna moich studentów, wystawiając im oceny dobre albo słabe, ale gdybym nawet uznał, że najsłabsi z nich nie powinni kontynuować nauki, w praktyce nie mógłbym temu w żaden sposób zapobiec. Z kolei jeśli chodzi o przyjmowanie kandydatów na studia doktoranckie, dysponowałem zaledwie jednym głosem w całej dużej radzie wydziału, co także oznaczało w praktyce minimalny wpływ na rzeczywistość. Nieco większą władzę mam zapewne nad ludźmi, którzy pracują w mojej firmie doradczej, ale w ciągu pięciu lat jej istnienia zwolniłem z pracy raptem jedną osobę. Jestem wreszcie ojcem czworga dzieci, ale mój wpływ na przynajmniej troje z nich – nie mówiąc już o realnej władzy – jest w zasadzie minimalny, a i to najmłodsze, które właśnie skończyło pięć lat, coraz szybciej uczy się rozmaitych sposobów sprzeciwiania się mojej woli.

      Krótko mówiąc, nie należę do osób funkcjonujących w strukturach hierarchicznych. Jestem raczej człowiekiem należącym do sieci, i to z absolutnie świadomego wyboru. Jeszcze jako student najbardziej ceniłem sobie właśnie ten brak hierarchizacji w życiu uniwersyteckim, a w szczególności wielość i różnorodność wszelkiej maści stowarzyszeń czy organizacji, nieprzywiązujących zbyt wielkiej wagi do spraw formalnych. Interesowałem się wieloma z nich, choć uczestniczyłem, i to dość nieregularnie, w działalności zaledwie kilku. Z czasów w Oksfordzie najmilej wspominam grę na kontrabasie w kwintecie jazzowym – a był to zespół, który po dziś dzień szczyci się tym, że nigdy nie miał lidera – a także uczestnictwo w spotkaniach niewielkiego konserwatywnego klubu dyskusyjnego o nazwie Canning. Wybrałem karierę akademicką właśnie dlatego, że jako dwudziestoparolatek znacznie bardziej ceniłem sobie wolność od pieniędzy. Widząc różnych moich znajomych, czy też ich rodziców, zatrudnionych w tradycyjnych, pionowo zarządzanych korporacjach, wzdrygałem się na samą myśl o tym, że też miałbym tak żyć. Za to obserwując moich nauczycieli akademickich na Oksfordzie – członków korporacji akademickich o średniowiecznych tradycjach, obywateli humanistycznej republiki oczytanych, prawdziwych suwerenów swoich własnych naukowych ścieżek – odczuwałem niepohamowaną ochotę, by iść w ich ślady, krokiem równie niespiesznym i swobodnym. A kiedy się okazało, że kariera akademicka nie niesie ze sobą takich profitów, jakich najwyraźniej spodziewały się po mnie kobiety mojego życia, zacząłem się rozglądać za innymi źródłami dochodu, w dalszym ciągu jednak przestrzegając zasady, że nie warto kalać się żadną pracą dla korporacji. Jako dziennikarz, od zatrudnienia na stałe wolałem współpracę na zasadzie freelancera, a w najgorszym razie jedynie na część etatu, i to najlepiej polegającą wyłącznie na opiece nad własną rubryką. Kiedy natomiast zainteresowałem się radiem i telewizją, tworzyłem i prezentowałem programy jako zewnętrzny usługodawca, po jakimś czasie powołując zresztą do życia własną firmę producencką. To właśnie przedsiębiorczość najlepiej odpowiadała mojemu zamiłowaniu do wolności. Mogę chyba śmiało powiedzieć, że zakładając kolejne firmy, dążyłem w większym stopniu do zachowania wolności aniżeli do zdobycia bogactwa. Największą radość daje mi wszakże pisanie książek o tym, co mnie szczególnie interesuje. A na najlepsze pomysły – takie jak historia banków Rothschildów, kariera Siegmunda Warburga czy życie Henry’ego Kissingera – wpadałem zwykle dzięki funkcjonowaniu w licznych sieciach. I dopiero całkiem niedawno zorientowałem się, że wszystkie te moje książki traktowały również o s i e c i a c h.

      Niektórych z moich rówieśników pociągała pogoń za bogactwem, ale tylko nielicznym z nich udało się je zdobyć bez oddawania się, przynajmniej na jakiś czas, w swoistą niewolę pracy etatowej, zwykle dla jakiegoś banku. Innych z kolei fascynowała władza, a ci, którzy rzeczywiście wspięli się na szczyty partyjnych struktur, zapewne sami nie mogą się dziś sobie nadziwić, wspominając różne niegodziwości, jakich się dopuścili albo jakich padli ofiarą na tej długiej drodze. Bez wątpienia również i w początkach kariery akademickiej trzeba przeżyć pewne upokorzenia czy niedogodności, ale żadne z nich nie mogą się z pewnością równać z doświadczeniami stażysty w Goldman Sachs czy szeregowego działacza opozycyjnej partii politycznej zmuszonego organizować kampanię wyborczą kandydatowi z góry skazanemu na przegraną. Wejście do każdej struktury hierarchicznej jest równoznaczne ze zgodą na jakąś formę upokorzenia, przynajmniej na samym początku. Ale za to kilku moich kolegów ze studiów na Oksfordzie zasiada dziś w ścisłym kierownictwie wpływowych instytucji, pełniąc w nich funkcje ministerialne czy dyrektorskie. Podejmowane przez nich decyzje mogą mieć bezpośrednie przełożenie na losy wielkich mas ludzkich, a nawet całych narodów, jako że dotyczą wydatkowania milionów, o ile nie miliardów dolarów. Kiedy małżonka jednego z tych moich rówieśników z Oksfordu, robiącego karierę w polityce, uskarżała mu się pewnego razu na to, że za dużo pracuje, nie ma czasu dla rodziny, zarabia niewiele, rzadko dostaje urlop, a w dodatku – co naturalne w systemie demokratycznym – ani przez chwilę nie może być pewien pełnionej funkcji, usłyszała od niego w odpowiedzi: „Ale czyż sam fakt, że to wszystko znoszę, nie świadczy o tym, jak w s p a n i a ł ą sprawą jest władza?”.

      Czy jednak faktycznie jest ona tak wspaniała? Czy lepiej jest dziś funkcjonować w strukturze hierarchicznej, która daje władzę, czy może jednak

Скачать книгу