Opiłki i okruszki. Tomasz Jastrun
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу OpiÅ‚ki i okruszki - Tomasz Jastrun страница 3
– Nudzi mi się.
Mama w ogóle tym się nie przejęła, był zły na nią, powinna coś wymyślić, żeby mu się nie nudziło.
– Babcia była niegrzeczna – poskarżył się.
– Co takiego? – zdziwiła się mama. – Ale nie biła cię?
Mama tak pyta, bo babcia kiedyś go zbiła, gdy był niegrzeczny i mama na nią nakrzyczała, nigdy babci nie wybaczy tego zbicia, kiedyś też ją zbije.
– Kazała mi spać po południu.
– I spałeś?
– Nie – skłamał. – I boli mnie brzuch – skłamał jeszcze raz. – To pewnie przez ten obiad, był okropny. – To też nie była prawda.
Tata wrócił dopiero pod wieczór, mówił, że jest zmęczony, ma dosyć takiego życia i to się źle skończy, ten ruski komunizm nas wymorduje, powiedział, potem zamknął się z mamą w pokoju i coś szeptali, poczuł, że się boi, nie wiedział czego, ale bał się tak bardzo, że podszedł do okna i patrzył na ruiny, rodzice nie pozwalają mu się tam bawić, w ruinach mogą być niewypały, one potrafią urywać ręce i nogi, a mogą tam też mieszkać źli ludzie, którzy nie lubią dzieci, zburzył wieżę z klocków, zrobił to ze złością, klocki rozsypały się po pokoju, nikt nie chciał mu pomóc przestać się nudzić.
– Sytuacja jest bez wyjścia, martwię się o dziecko – usłyszał głos taty spoza drzwi.
– Nie muszą cię od razu aresztować, może tylko przesłuchają.
Tym dzieckiem był on, na pewno on, niedobrze, że tata się o niego martwi, poczuł, że jest bardzo zmartwiony tym martwieniem się o niego i bez pukania wszedł do pokoju, rodzice tak byli zajęci sobą, że ledwie go zauważyli.
– Co ty tu robisz? – zapytała mama.
– Jestem – odparł.
Mamie chyba wystarczyła ta odpowiedź, bo nie wygnała go z pokoju, do którego weszła jeszcze babcia, jak zwykle w niebieskim fartuchu i jak zwykle bardzo zmartwiona.
– To co to będzie? – zapytała babcia.
– Mamo, nie przy dziecku – powiedziała mama.
– Niech Helena się nie martwi – mówił tata. – Wszystko się wyjaśni.
Babcia miała jednak taką minę, jakby nie wierzyła w wyjaśnienie wszystkiego.
– Nie przy dziecku – powiedziała mama.
Poczuł, że dorośli mają przed nim jakąś wielką tajemnicę i że się jej boi.
– To nie będzie trwało długo – mówiła mama, ale miała taką minę, że od razu było widać, że to nieprawda. Pachniało lekarstwami, ten zapach zapowiadał rzeczy straszne i niemożliwe do zniesienia. Popłakał się, tak do głębin swego istnienia, wszystko w nim łkało.
– Wycięcie migdałków to nawet nie jest operacja, to tylko zabieg, jutro znieczulą cię i nic nie będziesz czuł, nic a nic.
– A dlaczego ciebie wtedy przy mnie nie będzie?
– Nie mogę, mamom nie pozwalają być przy operacji, ale potem do ciebie przyjdę.
– Bez ciebie nie pójdę na operację.
Mama chciała wejść z nim na szpitalną salę, ale pielęgniarka nie pozwoliła. I mama się na to zgodziła. Już nie płakał. Przebrał się w piżamkę i położył się na łóżku, nie patrząc na inne łóżka, gdzie leżały lub siedziały dzieci, niektóre łaziły po sali. Jakiś chłopiec podszedł do niego i zagadał:
– Co masz taką minę, jakbyś połknął żabę? – Nic nie powiedział. Położył się na łóżku tyłem do sali. Ściana nie była zupełnie gładka, miała małe grudki, które gładził palcami. I te grudki lubiły go.
Przed kościołem stał czarny Chrystus, zgarbiony pod ciężkim krzyżem. Bardzo męczył pod tym krzyżem. Tymczasem jego samego trzymały za ręce babcia i ciocia, idąc szybko, za szybko.
– Powiedz babciu jeszcze raz, jak to się nazywa? – zapytał.
– To jest chrzest – odparła babcia.
– To nie będzie boleć?
– Nic a nic – zapewniła ciocia.
– A dlaczego nie ma mamy?
– Mama nie ma czasu, poza tym mogłaby się nie zgodzić, a bez chrztu nie poszedłbyś do raju. Rodzice to zaniedbali.
– Ale ja przecież nie umrę?
– Teraz nie, ale każdy kiedyś umrze – tłumaczyła babcia.
– A Chrystus nie umarł?
– Umarł, ale zmartwychwstał.
Poczuł, że tego nie rozumie i że od tego, czego nie rozumie, kręci mu się w głowie.
– A pójdziemy potem na lody?
– Przecież obiecałyśmy, pójdziemy – uspokoiła go ciocia.
Wnętrze kościoła było mroczne i wilgotne. Babcia kazała mu zanurzyć palce w kamiennej miednicy, gdzie była święta woda, i przeżegnać się. Babcia czasami zabierała go na mszę, więc wiedział, jak to się robi.
Podszedł jakiś pan, chudy, wysoki, z małą brodą i przywitał się z babcią, z ciocią i nawet z nim się przywitał. Nigdy przedtem tego pana nie widział.
– To będzie twój ojciec chrzestny, a ciocia będzie matką chrzestną – tłumaczyła babcia.
– Ale ja mam już mamę i tatę – powiedział.
– To będą tacy rodzice na niby – uspokajała go ciocia.
– Ksiądz się zgodził tak bez rodziców? – zapytał pan.
– Tak, to znajomy mojego męża – tłumaczyła ciocia. – Ojciec dziecka dopiero co wyszedł z więzienia.
Podszedł ksiądz, cały w sutannie, wyglądał jak wielki czarny ptak. Bał się go tak bardzo, że bardziej nie można. I niespodziewanie dla wszystkich, też dla siebie samego, rzucił się do ucieczki. Obejrzał się i zobaczył, że wysoki pan, niby jego nowy ojciec, goni go, więc przyśpieszył, a ciemne ławki kościelne migały mu w oczach.
Pachniało