Mroczny świt. Klaudiusz Szymańczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mroczny świt - Klaudiusz Szymańczak страница 6
– Dyrektor Davis powiedział mi, że pan będzie się zajmował sprawą śmierci mojego męża, bo jeśli jakaś sprawa jest choćby trochę nietypowa albo ma polski wątek, to zazwyczaj wysyła pana i na razie jeszcze się nie zawiódł. Dodał, że jeśli umówimy się w miejscu publicznym, to powinnam szukać mężczyzny w czarnym garniturze i butach z czerwonymi sznurówkami, który będzie albo jadł hamburgera, albo rozmyślał. Jako że z wykształcenia jestem historyczką sztuki, ten malowniczy opis zaintrygował mnie na tyle, że nie zadawałam już więcej pytań, tylko czekałam na pański telefon.
– Pani Williams, przede wszystkim szczerze pani współczuję. Niestety, moja praca polega na zadawaniu pytań i nie wszystkie będą łatwe.
– Proszę pytać – odparła spokojnie.
Z torebki od Prady wyjęła ozdobną papierośnicę i zapaliła papierosa, nie zważając zupełnie na zakaz palenia w miejscach publicznych. Wyglądała naprawdę dobrze, gustowna czarna garsonka dodawała jej klasy, dzięki której miała prawdopodobnie immunitet na wszystko. Z paleniem w parkach włącznie.
– Czy pani mąż miał jakichś wrogów? Ze względu na to, czym się zajmował, lub prywatnie.
– Prywatnie nie sądzę, ale przez lata pracy w prokuraturze postawił ludziom trochę zarzutów. – Zaciągnęła się po raz kolejny, tym razem naprawdę mocno. – Może to zemsta jakiegoś skazańca, który wyszedł na wolność.
– Ma pani podejrzenia? W państwa salonie, tam gdzie go znaleziono, grała muzyka. Lacrimosa Krzysztofa Pendereckiego. Czy to coś pani mówi? Z czymś się kojarzy?
– Ktoś, kto to zrobił, musiał wiedzieć, że mąż jest melomanem. Lubił Pendereckiego, ale jeśli muzyka odtworzona była z płyty, to płyta na pewno nie była jego. Chyba że kupił ją dzień przed śmiercią, w co wątpię. Od lat kupował muzykę w sieci. Ciekawi mnie jednak, po co ktoś przyniósł tę płytę.
– Mnie również. – Slade zamilkł na chwilę, nie mogąc przestać myśleć o tym, że płyta polskiego kompozytora na miejscu zbrodni mogła mieć jakiś związek z nim samym. – Czy mogłaby pani o to spytać znajomych męża? Może od kogoś ją pożyczył?
– Mark miał zasadę, że nie pożyczał nikomu ani od nikogo książek i płyt. Twierdził, że takich drobnych przedmiotów nikt nie oddaje – odparła bez wahania. – Poza tym dzisiaj mało kto kupuje płyty. – Zawiesiła głos i zaciągnęła się papierosem. – Penderecki to nie jest muzyka, której słucha się ze znajomymi przy kieliszku wina lub kawie. W to się trzeba zanurzyć. – Zgasiła na wpół dopalonego papierosa o metalowe oparcie i strzepnęła na ziemię resztki popiołu, którego drobiny przywarły do paznokci, polakierowanych na idealną czerń. – Nie mam pojęcia, o co chodzi z tym Pendereckim.
– A czy brała pani pod uwagę…
– Samobójstwo? – po raz kolejny dokończyła za niego.
Slade skinął głową i spojrzał kobiecie prosto w oczy.
– Przez moment tak. To nakłucie na jego ręce to dziwna sprawa, faktycznie, i muzyka grająca w tle też. Ale ta linia wycięta na czole… Poza tym Mark nigdy nie sprawiał wrażenia człowieka, którego dręczyłyby wyrzuty sumienia. Raczej nie robił niczego wbrew sobie. – Kobieta otworzyła torebkę i wyjęła okulary przeciwsłoneczne, podobne do tych, które Audrey Hepburn nosiła w Śniadaniu u Tiffany’ego.
– Więc skąd myśl, że jednak mógł to zrobić? – Slade walczył z promieniami słońca, osłaniając twarz dłonią.
– Widział pan Dwunastu gniewnych ludzi Sidneya Lumeta?
Pytanie Williams zaskoczyło Slade’a, tak że aż podniósł się z ławki.
– Jakieś dwadzieścia razy. To mój ulubiony film. Chyba każdy go widział. To klasyka. – W myślach skojarzył liczbę lalek na sofie w mieszkaniu prokuratora z tytułem i przesłaniem filmu.
– Kilka miesięcy temu kupiłam mężowi na urodziny płytę z tym filmem. Zbierał historyczną literaturę prawniczą, nagrania i inne tego typu rzeczy, ale tego filmu nie miał w kolekcji, co zawsze wydawało mi się trochę dziwne. Powiedział kiedyś, że w ogóle go nie zna, co było jeszcze dziwniejsze, bo to klasyka amerykańskiego kina, jak pan wspomniał, i człowiek z jego wykształceniem i zainteresowaniami powinien to znać. – Williams zdjęła okulary i położyła je na kolanach, korzystając z cienia, jaki zapewniała jej sylwetka stojącego przed nią agenta. – Kiedy mu to wręczyłam, wściekł się tak, jakbym mu dała w prezencie viagrę. Zaczął gadać, że ma dość takich rzeczy na żywo i nie ma ochoty jeszcze filmów o tym oglądać. Wtedy coś mnie tknęło.
– Myśli pani, że coś go jednak dręczyło? – spytał Slade, czując, że złapał lepszy trop niż emerytowany policjant, strażnik z biurowca.
– Agencie Slade… – Kobieta również wstała z ławki i jej twarz znalazła się nagle w odległości zaledwie dziesięciu centymetrów od jego twarzy; poczuł wyraźniej odurzającą woń eleganckich perfum. – Nasza córka ma dziewięć lat. Mąż miał pięćdziesiąt. Ja mam czterdzieści jeden. Poznałam go rok przed narodzinami naszej córki. Tam mi się oświadczył po bardzo krótkiej znajomości. – Wskazała dłonią wielką fontannę nieopodal. – Nie wiem, jak wyglądało jego życie zawodowe wcześniej, oprócz tego, że pracował w Pensylwanii i chyba w Oklahomie. Wiem, jak wyglądało później. Ale tych lalek na sofie nie ułożyła Alice. Jeśli z jakiegoś powodu miał wyrzuty sumienia, to przez lata świetnie się maskował, a ten film, który dostał w prezencie, zadziałał chyba jak katalizator.
– Alice to państwa córka?
– Cóż za przenikliwość – stwierdziła sarkastycznie. – Niech pan szuka w przeszłości męża, bo teraźniejszość była do bólu monotonna.
Rozmowa dobiegła końca. Hannah Williams wręczyła agentowi swoją wizytówkę, z której wynikało, że na co dzień zajmuje się zawodowo handlem dziełami sztuki i ich wyceną. Odeszła wolnym krokiem w kierunku Piątej Alei. Slade odprowadzał ją wzrokiem, do momentu aż zniknęła w tłumie turystów i nowojorskich biegaczy, którzy byli elementem tak mocno związanym z Central Parkiem jak wiewiórki.
HARU SUSHI
DOLNY MANHATTAN, NOWY JORK
SOBOTA, 12 MAJA 2018 ROKU
Ciężkie drewniane drzwi uchyliły się powoli z cichym piskiem, kiedy agentka Lee nacisnęła masywną klamkę. Aromat orientalnych potraw przyjemnie połechtał jej nozdrza. Niewielka japońska restauracja przy Wall Street, jedna z wielu w Nowym Jorku należących do tej samej sieci, dobrze izolowała od zgiełku ulicy. Cicha melodia, sącząca się w tle, i brak tłoku – rzecz niecodzienna w porze lanczu na Manhattanie – zachęcały, by zostać tu dłużej. Karen zajęła miejsce przy jednym z ciemnobrązowych drewnianych stolików, siadając z wdziękiem na wyjątkowo wygodnym i miękkim krześle.
– Czy mogę przyjąć zamówienie? – Piskliwy głos młodej kelnerki, która pojawiła się znienacka, nijak nie pasował do