Mroczny świt. Klaudiusz Szymańczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mroczny świt - Klaudiusz Szymańczak страница 9
– No, stary! Zero trupów, zero chujowej glazury na ścianie i suficie, zero smrodu, może poza tym klejem do wykładziny, po prostu rewelacja w porównaniu z twoim poprzednim miejscem pracy! – rzucił Slade od progu.
– Jakie to miłe, gdy przyjaciel cieszy się twoim szczęściem. – Willkowsky uśmiechnął się pod nosem i postawił na biurku dwie kawy. Jedną czarną jak noc. – Rozumiem, że w twoich upodobaniach do kawy i kobiet nic się nie zmieniło? Zero słodyczy, czysta moc? Zgadza się?
– Co ma kawa do moich relacji z kobietami, Paul? – Slade wziął łyk espresso i po raz pierwszy tego dnia poczuł, że żyje.
– John, do twojego czego z kobietami? Bądź poważny… A co do naszego pana prokuratora… – Willkowsky przeskoczył na tematy służbowe – to chłop dostał taki zestaw, że tylko frytek brakowało. Tiopental, pankuronium i chlorek potasu. Czyli, mój przyjacielu, koktajl, jaki serwują na ostatniej wieczerzy. Zastrzyk z tych trzech substancji robi się ludziom skazanym na śmierć. Pierwszy strzał to anestetyk, powoduje, że tracisz świadomość, drugi zwiotcza mięśnie, a trzeci zatrzymuje akcję serca.
– Coś pięknego. Nie masz na to recepty? – Slade dopił espresso, zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu fotela.
– Przestań pierdolić, John. Facetowi wstrzyknięto zabójczy zestaw i tyle w temacie. We krwi śladowe ilości alkoholu. Sam sobie tego raczej nie wstrzyknął. Po pierwszym strzale odleciałby kompletnie, nie dałby rady zrobić kolejnych. Ktoś go uśmiercił i był to ktoś, kto przynajmniej trochę zna się na mojej robocie. Facet miał na ramieniu jedno nakłucie, a zrobiono mu trzy zastrzyki. No i wycięta ostrym narzędziem pionowa linia na czole. Swoją drogą, zrobiono ją czymś naprawdę ostrym, jakby skalpelem.
– Skalpelem, mówisz? – Slade zanotował uwagę kolegi w notesie.
– Owszem. I jeszcze jedno. Firma farmaceutyczna Hospira, sprawdziłem to, zaprzestała produkcji tiopentalu w dwa tysiące jedenastym roku. Wiele zakładów karnych w Stanach miało problem z uśmiercaniem skazańców, bo po pewnym czasie zapasy się skończyły. Preparat pochodził raczej z zagranicznej dystrybucji albo ze starych zapasów. Jestem niemal pewny, że użył tego człowiek związany w jakiś sposób albo z więziennictwem, albo ze służbą zdrowia. Tego się nie kupi od dilera w ciemnej ulicy. To trzeba przechowywać w specjalnych warunkach itede. Ktoś, kto tego skutecznie użył, musiał coś wiedzieć na ten temat.
Pozostałe ustalenia lekarzy sądowych zdawały się na tyle jasne, że przyjaciele szybko wyczerpali temat. Przez kolejnych kilkanaście minut rozmawiali głównie o awansie Paula oraz o tym, co może wyniknąć ze sprawy zabójstwa prokuratora okręgowego. Przyjaźnili się od lat i łączyło ich kilka spraw, do których obaj podeszli nieszablonowo. Paulowi zdarzyło się nawet zaryzykować karierę dla Slade’a, wówczas pracującego w policji. Zbliżyło ich do siebie przywiązanie do zasad, które w ich mniemaniu przepadły gdzieś w odmętach przemian społecznych i politycznych.
Po półgodzinie zakończyli spotkanie, z którego Slade był jak zwykle zadowolony. Dzięki przyjaźni z Paulem często zdobywał informacje dużo wcześniej lub dowiadywał się o wiele więcej niż podczas standardowej procedury.
Bogatszy o wiedzę dotyczącą przyczyny zgonu prokuratora Slade wrócił do auta i postanowił zjeść w mieście śniadanie, na co w domu nie miał czasu ani ochoty. Uruchomił potężny silnik dodge’a i ruszył w kierunku Dolnego Manhattanu. Lubił spacerować nad zatoką i w okolicach Wall Street, gdzie nie było ulicznych straganów z hot dogami i kebabem, rozstawionych co kilkanaście metrów i wabiących klientów wonią grillowanego, zwykle lekko przypalonego mięsa. Szedł przed siebie wzdłuż Beaver Street i po chwili natknął się na otwarty sklep sieci Seven Eleven, w którym można było kupić niemal każdy artykuł pierwszej potrzeby, od pączków i kawy po karmę dla psów i prezerwatywy. Pączki, które sprzedawali, były tak naszpikowane sztucznymi aromatami i wzmacniaczami smaku, że nie mogły źle smakować.
Łyk kawy i kęs kalorycznego pączka przyspieszyły obieg krwi na tyle, że leniwy poranek skończył się natychmiast. Slade ruszył szybkim krokiem w stronę parku Battery i Zatoki Nowojorskiej, gdzie otwarta przestrzeń sprzyjała przemyśleniom. Po spotkaniu z żoną prokuratora zamknął w głowie tymczasową listę osób związanych z ofiarą i skupił się na budowaniu roboczych hipotez. Bezpośrednie korzyści materialne w związku ze śmiercią Marka Williamsa odnosiła jedynie żona, która dziedziczyła po nim po pierwsze majątek, a po drugie – pieniądze z jego polisy ubezpieczeniowej.
Jakaś dziwna ta baba, pomyślał i usiadł na ławce. Facet jeszcze dobrze nie ostygł, a ona nie wyglądała na specjalnie zmartwioną. Tyle że jej tu nie było, więc to nie ona go załatwiła. Zleciła to temu pajacowi od sushi? Po cholerę? Na handlu obrazami zarabiała pewnie dwa razy więcej niż mąż w prokuraturze… Ten cyrk z płytą i lalkami mogła sama wyreżyserować i kazać komuś go odegrać. Opowieść o tym, jak pan prokurator zdenerwował się na widok filmu na DVD, to też dobry sposób, żeby nakłonić mnie do grzebania się w jakimś rzekomym gównie z jego przeszłości, którego w ogóle nie było. Może ją zdradzał i chciała się zemścić? Musiałaby być jednak naprawdę zdrowo popieprzona, żeby taką hecę urządzać… Poza tym ktoś, kto go załatwił, miał dostęp do leków… Ja pierdolę, trzeba będzie pojeździć za tym dostawcą z baru, sprawdzić wszystko, co się da, na temat ciecia z apartamentowca i jeszcze pewnie uganiać się po Manhattanie za tą podstarzałą Holly Golightly.
Przywołanie bohaterki Śniadania u Tiffany’ego sprawiło, że natychmiast pomyślał o swojej Tiffany, z którą od kilku miesięcy próbował – z marnym skutkiem – zbudować poważniejszą relację. Okoliczności, w jakich ją poznał, i fakt, że mieszkali w dwóch różnych stanach, nie ułatwiały sprawy, podobnie jak to, że kobieta wątpiła w przyszłość tego związku. Od razu coś do siebie poczuli, jednak rzeczywistość, w jakiej każde z nich na co dzień funkcjonowało, skutecznie zniechęcała do zrobienia kolejnego kroku, czyli wspólnego zamieszkania, a związek na odległość tylko pogarszał sytuację.
Slade zgniótł pusty kubek i cisnął go do kosza obok ławki. Poprawił kołnierz marynarki, próbując osłonić się przed chłodnymi podmuchami wiatru znad zatoki, który jakimś cudem przedzierał się przez drzewa. Miasto powoli budziło się po męczącej nocy. Innych nocy Nowy Jork nie znał. Tutaj każdy wieczór był męczący, a każdy poranek leniwy. Uliczni sprzedawcy niespiesznie rozsiadali się na swoich przenośnych stołeczkach przy wielkich wózkach pełnych pamiątek, hot dogów i koszulek z napisem „I love New York”.
Niedziele, które nie należały do jego ulubionych dni tygodnia, Slade spędzał zazwyczaj w jednej z lokalnych siłowni. Przychodziło tam wielu ludzi, których towarzystwo zawsze poprawiało mu humor, a jednocześnie znajomość z nimi nie była na tyle zażyła, by czuł się zmuszony do wdawania się w dłuższe konwersacje. Tę niedzielę postanowił spędzić podobnie.
MIESZKANIE AGENTA SLADE’A
BOWERY STREET, MANHATTAN
NOWY JORK
PONIEDZIAŁEK, 14 MAJA 2018 ROKU
Dyskretny dzwonek telefonu przerwał ciszę w sypialni. Slade zrzucił z siebie kołdrę, w ułamku sekundy dotknął bosymi stopami chłodnych desek podłogowych, które zawsze orzeźwiały go bardziej niż gorąca kawa, i odruchowo