Outsider. Stephen King

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Outsider - Stephen King страница 28

Автор:
Серия:
Издательство:
Outsider - Stephen King

Скачать книгу

wiadomość, że aresztowali Terence’a Maitlanda za zabójstwo Frankiego, i znów się zaczęło. Ta druga faza stypy była niemal imprezą towarzyską, choć dość ponurą. Fred raz za razem musiał wysłuchiwać, że a) to nie do wiary; b) trener T zawsze wydawał się taki normalny; c) zastrzyk z trucizną w McAlester to dla niego zbyt łagodna kara.

      Ollie kursował między salonem a kuchnią, znosząc szklanki i stosy talerzy, które następnie ładował do zmywarki z wprawą, jakiej Fred nigdy by się po nim nie spodziewał. Kiedy zmywarka była pełna, chłopak ją uruchomił, a naczynia, dla których zabrakło miejsca, opłukał i ułożył w zlewie do późniejszego pozmywania. Fred przyniósł naczynia pozostawione w pokoju dziennym i znalazł kolejne na stole piknikowym w ogródku, gdzie część gości wychodziła zapalić. Pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu ludzi przewaliło się przez dom, zanim stypa się skończyła − całe osiedle, a do tego życzliwi z innych części miasta, nie wspominając o ojcu Brixtonie i jego trzódce darmozjadów (fanklubie, pomyślał Fred) od Świętego Antoniego. Przychodzili i przychodzili, nieprzerwany strumień żałobników i gapiów.

      Fred i Ollie sprzątali w milczeniu, zatopieni we własnych myślach i rozpaczy. Po długich godzinach przyjmowania kondolencji – trzeba przyznać, że nawet te od zupełnie obcych ludzi były głęboko szczere – nie mogli wyrazić współczucia sobie nawzajem. Może to było dziwne. Może smutne. Może to taka ironia losu, jak nazwaliby to ludzie oczytani. Fred był zbyt zmęczony i przybity, żeby o tym myśleć.

      Przez cały ten czas matka martwego chłopca siedziała na kanapie w swojej najlepszej wyjściowej, jedwabnej sukience, ze złączonymi kolanami i dłońmi obejmującymi pulchne ramiona, jakby było jej zimno. Nie odezwała się ani słowem od chwili, kiedy wreszcie wyszedł ostatni gość – stara pani Gibson z sąsiedniego domu, która, co było do przewidzenia, wytrwała do samego końca.

      „Może już iść. Pochowała, co było do pochowania”, powiedziała Arlene Peterson do męża, kiedy zamknęła drzwi frontowe i oparła się o nie całym swym ciężarem.

      Arlene Kelly była smukłym zjawiskiem w białych koronkach, kiedy poprzednik ojca Brixtona udzielił im ślubu. Po urodzeniu Olliego wciąż była szczupła i piękna, ale od tamtego czasu minęło siedemnaście lat. Zaczęła przybierać na wadze po tym, jak na świat przyszedł Frank, i teraz była na granicy otyłości… choć pozostała piękna w oczach Freda, który nie miał serca usłuchać rady otrzymanej od doktora Connolly’ego na ostatnim rocznym badaniu: „Ty pociągniesz jeszcze z pięćdziesiąt lat, Fred, pod warunkiem że nie spadniesz z budynku ani nie wejdziesz pod koła ciężarówki, ale twoja żona ma cukrzycę typu drugiego i musi zrzucić dwadzieścia pięć kilo, jeśli chce być zdrowa. Musisz jej w tym pomóc. Bądź co bądź oboje macie po co żyć”.

      Tyle że teraz, kiedy Frankie umarł – mało tego: został zamordowany – prawie wszystko, dla czego żyli, wydawało się błahe i nieistotne. Jeden Ollie pozostał dla Freda ważny jak zawsze i pomimo ogarniającej go rozpaczy wiedział, że w najbliższych tygodniach i miesiącach będą musieli z Arlene ostrożnie się z nim obchodzić. Ich syn też przeżywał żałobę. Owszem, mógł pomóc (nawet więcej, niż pomóc) w uprzątnięciu pozostałości tego ostatniego aktu plemiennego ceremoniału pogrzebowego Franklina Victora Petersona, ale od jutra będą musieli pozwolić mu znów być nastolatkiem. Trochę to potrwa, ale w końcu wróci do siebie.

      Kiedy następnym razem zobaczę skarpetki Olliego pod stolikiem, ucieszę się, obiecał sobie Fred. A dziś przerwę tę okropną, nienaturalną ciszę, jak tylko wymyślę, co by tu powiedzieć.

      Nic jednak nie przychodziło mu do głowy i kiedy Ollie ominął go krokiem lunatyka i wszedł do pokoju dziennego, ciągnąc odkurzacz za rurę, Fred pomyślał – nieświadom tego, jak głęboko się myli – że przynajmniej nie może ich już spotkać nic gorszego.

      Podszedł do drzwi pokoju dziennego i patrzył, jak Ollie zaczyna odkurzać szary puszysty dywan z tą samą niepokojącą, dotąd niezauważoną wprawą, długimi, równymi ruchami, najpierw z włosem, potem pod włos. Okruchy ciastek Nabs, Oreo i krakersów Ritz zniknęły, jakby nigdy ich tu nie było. Wtedy Fred w końcu znalazł coś do powiedzenia.

      – Ja odkurzę w salonie.

      – Żaden kłopot, mogę to zrobić – rzucił Ollie. Miał czerwone, podpuchnięte oczy. Biorąc pod uwagę różnicę wieku między nim a bratem (siedem lat), byli ze sobą zdumiewająco zżyci. A może to wcale nie takie zdumiewające? Może taki dystans wystarczył, by ograniczyć rywalizację między nimi do minimum. I zrobić z Olliego kogoś w rodzaju drugiego ojca Franka.

      – Wiem – powiedział Fred. – Ale tak będzie sprawiedliwie.

      – Dobra. Tylko nie mów: „Tego chciałby Frankie”. Musiałbym cię udusić tą rurą.

      Fred się uśmiechnął. To pewnie nie pierwszy jego uśmiech od chwili, gdy we wtorek policjant zapukał do ich drzwi, ale być może pierwszy szczery.

      – Umowa stoi.

      Ollie dokończył i przekazał odkurzacz ojcu. Kiedy Fred wciągnął go do salonu i zaczął monotonną czynność, Arlene wstała i powlekła się do kuchni, nie oglądając się za siebie. Ojciec i syn popatrzyli po sobie. Ollie wzruszył ramionami. Fred odpowiedział tym samym i wrócił do odkurzania. Ludzie chcieli ich wesprzeć na duchu i w sumie miło z ich strony, ale rany boskie, czy musieli tak nabałaganić? Pocieszył się myślą, że byłoby gorzej, gdyby urządzili stypę irlandzką, ale po narodzinach Olliego rzucił gorzałę; w domu Petersonów się nie piło.

      Nagle z kuchni dobiegł najmniej oczekiwany dźwięk: śmiech.

      Fred i Ollie znów spojrzeli na siebie. Ollie pospieszył do kuchni, w której śmiech jego matki, początkowo naturalny i swobodny, nabierał coraz bardziej histerycznego brzmienia. Fred wyłączył nogą odkurzacz i poszedł za synem.

      Arlene Peterson stała plecami do zlewu, trzymała się za swój spory brzuch i prawie ryczała ze śmiechu. Poczerwieniała na twarzy, jakby miała wysoką gorączkę. Łzy płynęły jej po policzkach.

      – Mamo? – spytał Ollie. – Co jest?

      Chociaż uprzątnęli naczynia z salonu i pokoju dziennego, w kuchni zostało jeszcze mnóstwo do zrobienia. Dwa blaty po bokach zlewu i stół w kąciku śniadaniowym, przy którym rodzina Petersonów przeważnie jadła kolację, były zawalone niedojedzonymi potrawami, plastikowymi pojemnikami i resztkami zawiniętymi w folię aluminiową. Na kuchence leżały częściowo zjedzony kurczak i sosjerka pełna stężałej brązowej mazi.

      – Wystarczy tych resztek na miesiąc! – wydobyła z siebie Arlene. Zgięła się wpół, rechocząc, po czym stanęła prosto. Policzki jej spurpurowiały. Rude włosy, które przekazała w spadku obu synom − temu stojącemu przed nią i temu spoczywającemu w ziemi − wymknęły się spod spinek, którymi tymczasowo je ujarzmiła, i sterczały dookoła jej przekrwionej twarzy kędzierzawą aureolą. – Zła wiadomość: Frankie nie żyje! Dobra wiadomość: bardzo… bardzo… długo nie będę musiała chodzić na zakupy!

      Zaczęła wyć. To był dźwięk, którego można by się spodziewać w zakładzie dla obłąkanych, ale nie w ich kuchni. Fred kazał swoim nogom się ruszyć, iść do niej, ale nie chciały go słuchać. To Ollie pierwszy wyrwał się z paraliżu, ale zanim zdążył podejść do matki, Arlene chwyciła kurczaka i cisnęła nim z całej siły. Ollie się uchylił. Kurczak przeleciał, koziołkując i rozrzucając farsz, i uderzył w ścianę z obrzydliwym

Скачать книгу