Wieczny początek. Beata Szady

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wieczny początek - Beata Szady страница 12

Wieczny początek - Beata Szady Sulina

Скачать книгу

że wówczas praca pójdzie nam o wiele szybciej, sprawniej i bez problemu wykonamy plan. Wszyscy wiedzieli, że zwyczajem ojców pracujemy bardzo dokładnie i czysto. Zarząd się zgadza. Nigdy żaden towar nie wrócił z zagranicy do poprawki. To była nasza chluba.

      Herbert Monkowski w fabryce Nowotki pełni tajną funkcję – jest usuwaczem. Pozbywa się szpiegów przysyłanych przez partię. Oczywiście za pozwoleniem dyrektora, który potrafi czytać i pisać zarówno w języku niemieckim, jak i polskim. Kiedy zbliża się niebezpieczeństwo, dyrektor woła Monkowskiego do swojego gabinetu, stawia na stole koniak i mówi niemczyzną: „Urząd wsunie nam kogoś do zakładu. Gdzie go zatrudnić, żeby go łatwo usunąć?”.

      Nie używa słowa „partia”, tylko „urząd”. Z kolei Monkowski pozbywa się szpiega tak, żeby nikomu nie podpaść. Ma swój tajny, choć bardzo prosty sposób.

      – Wiedziałem, że większość ludzi chętnie pije. Jak ten alkohol nic nie kosztuje, bo kto inny stawia, to tym bardziej. A przecież pijany chłop to żaden pracownik. Tylko zagrożenie. Trzeba więc wezwać policję. Proste.

      Karol May

      Herbert Monkowski zawsze czuł sympatię do zadrukowanego papieru. W ogóle wolałby pracować z papierem niż drewnem, ale po wojnie nie ma takich możliwości. Język polski jako tako opanowuje głównie dzięki czytaniu. W latach pięćdziesiątych na parę miesięcy trafia do szpitala w Olsztynie z gośćcem stawowym, chorobą zapalną atakującą stawy. Czyta od rana do wieczora. Po polsku. Kraszewskiego, Sienkiewicza, Mickiewicza.

      – Język nie rozumiał, ale głowa tak – mówi Monkowski.

      W olsztyńskim ratuszu przed wojną była biblioteka. Zostaje po niej tylko ruina. I zawalone regały z niemieckimi książkami. A że literatura niemiecka w Polsce jest niedostępna, a na wsi rolnicy nie mają żadnych książek, Herbert z kolegą wygrzebują z ruin cały zbiór Karola Maya. Niektóre książki są zniszczone – nadpalone i zawilgocone, inne w całkiem dobrym stanie.

      Herbert stanie się mobilną biblioteką. W spółdzielni książki będzie pożyczał kolegom z pracy. Wszyscy swoi, wszyscy więc znają niemiecki. Chętnie biorą. Tylko jedno nurtuje Monkowskiego – dlaczego tak wolno czytają? Pyta więc: „Uczysz się na pamięć czy co?”.

      Pewnego wieczora, gdy wraca na rowerze z drugiej zmiany, zatrzymuje go milicjant. Zwykłe pytanie: „Gdzie światło?”.

      – Jak mi władza wskaże, gdzie kupić żarówkę, to będę miał i światło – odpowiada Herbert.

      – A książek nie wiezie? – pyta jeszcze milicjant.

      – A nawet jakbym wiózł?

      – Nie, nie, jak nie wiezie, to wszystko w porządku. Jutro też nie? – I milicjant odjeżdża.

      Herbert zostaje z konsternacją w głowie. I z książkami w teczce.

      Następnego dnia pakuje do niej drewno. W drodze do domu zatrzymuje go dwóch milicjantów. Rewizja. Zaglądają do teczki. Są rozczarowani.

      Dobrze mu w Nowotce. Ma posłuch u szefa, swoich ludzi, godnie zarabia. Żona Helga – Niemka z Jarot – jako księgowa poczty również nie narzeka na pieniądze. Żyją dostatnio. Jako drudzy w Jarotach mają telewizor. Herbert kupuje junaka – radziecki motor produkowany w Olsztynie. Dom po wujku odremontowuje. Wymienia belki na dachu, wstawia nowe okna, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się wyjedzie. I czy w ogóle.

      – Nam się tutaj nie wiodło źle. Ale nie było Niemiec. Była Polska, a my nie byliśmy Polakami – mówi Monkowski. – My chcieliśmy być Niemcami. Tymi, którymi byliśmy całe życie.

      Zakonnik

      Ktoś może powiedzieć: jaki z niego Niemiec, skoro nazwisko ma polskie? Herbert Monkowski i na to pytanie ma odpowiedź.

      – Dawno temu, nie wiadomo w którym wieku, przybył tutaj zakonnik – opowiada historię, którą usłyszał od babci. – Nikt nie mówił do niego po nazwisku, tylko per monk. A monk to po holendersku zakonnik.

      W rzeczywistości jednak to nie monk, a munk, i nie po holendersku, a po duńsku.

      – Ten monk tutaj założył rodzinę, choć nie mógł, bo był zakonnikiem. Ochrzcił dzieci i jakiś przyjazny ksiądz przy chrzcie dopisał po prostu końcówkę -ski. Tak oto powstało nazwisko Monkowski. Kiedy żył mój ojciec, mówiono mu, żeby je zmienił, bo brzmi zbyt słowiańsko. A on mówił tak: „Mojemu ojcu się podobało, i mnie się podoba”. Choć wygodniej byłoby, gdyby zmienił.

      Kiedy zamieszkałem w Niemczech, również mogłem zmienić nazwisko. Ale po co? Bardziej zależało mi na tym, żeby w dowodzie napisano niemiecką nazwę miejsca urodzenia. Bo ja w żadnym Olsztynie się nie urodziłem, tylko w Allenstein. A nazwisko? Mojemu ojcu się podobało, to i mnie się podoba. I tak za chwilę wymrze, bo mam tylko dwie córki, które po mężach nazywają się inaczej. Więc donoszę nazwisko z honorem do końca.

      Akordeon

      Herbert Monkowski na instrumencie nauczył się grać sam, ale smykałkę odziedziczył po ojcu. Razem z innymi muzykami z Jarot grali na wiejskich zabawach, potańcówkach, weselach. Zachowało się zdjęcie z 1963 roku. Na tle domu stoi trzech mężczyzn. Ten środkowy jest wysoki, szczupły, ma wyjątkowo podłużną twarz, a blond włosy zaczesuje do tyłu. Zagryzł wargę i przyjaźnie patrzy w obiektyw. W rękach trzyma jasny akordeon. To Herbert Monkowski. Po jego prawej stronie stoi klarnecista, po lewej trębacz. Obaj niżsi i ciemniejsi. Wszyscy w byle jakich garniturach.

      Akordeon za to jest nie byle jaki, bo przysłany z Niemiec. Dostała go w paczce ciotka Herberta. Ta sama, którą chłopiec widział nagą w dzieciństwie. Herbert mówi, że od małego była dla niego kimś, okazem piękności, wzorem do naśladowania. A ja zastanawiam się, czym dla małego chłopca jest piękność. I słyszę trudną historię.

      – Ciotka była nieprzeciętnej urody. Kształtami wyjęta z Rubensa. Nietypowa… Miała krótkie włosy i to ją różniło od innych kobiet. Ubierała się też oryginalnie. Elegancko, podkreślając swoje kształty. Kobiety na wsi chodziły w szerokich spódnicach, wyglądały zupełnie inaczej. A ciotka była z miasta. Z dużego miasta! Z Królewca! To tak jakby ktoś dziś przyjechał z Ameryki. Ciotka przyjechała do Olsztyna pracować w nowoczesnym maglu. Była tam kierowniczką, czyli kimś! Wiedzę posiadła w Królewcu. Tam już wcześniej były tego typu zakłady. Olsztyn pod każdym względem był daleko za nim. Ciotka mieszkała pod miastem. Kiedyś z wujkiem byłem w jej pokoju. Też był nietypowy. Jak ona. Do tej pory wszędzie widziałem meble z drewna w kolorze drewna. A u niej były kolorowe.

      Wujek z zawodu był rzeźnikiem. Pracował niedaleko jej magla. Tak się poznali.

      Powtórzę – była piękną, atrakcyjną kobietą. Zawsze pociągała mnie jej inność. Mężczyznom się podobała. Tym gorzej dla niej, bo nastał 1945 rok i do Prus Wschodnich weszła armia radziecka. Nie była w stanie uciekać, bo dopiero co urodziła martwe dziecko. Kiedy Rosjanie weszli do jej domu i zobaczyli ją w łóżku, chcieli ją zgwałcić. Ale babcia uknuła dobry plan. Zostawiła zwłoki dziecka między zakrwawionymi nogami. Kiedy Rosjanie zrzucili kołdrę

Скачать книгу