Trzynaście. Steve Cavanagh
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Trzynaście - Steve Cavanagh страница 4
14 Czwartek Rozdział czterdziesty dziewiąty Rozdział pięćdziesiąty Rozdział pięćdziesiąty pierwszy Rozdział pięćdziesiąty drugi Rozdział pięćdziesiąty trzeci Rozdział pięćdziesiąty czwarty Rozdział pięćdziesiąty piąty Rozdział pięćdziesiąty szósty Rozdział pięćdziesiąty siódmy Rozdział pięćdziesiąty ósmy Rozdział pięćdziesiąty dziewiąty Rozdział sześćdziesiąty Rozdział sześćdziesiąty pierwszy Rozdział sześćdziesiąty drugi Rozdział sześćdziesiąty trzeci Rozdział sześćdziesiąty czwarty Rozdział sześćdziesiąty piąty Rozdział sześćdziesiąty szósty
15 Piątek Rozdział sześćdziesiąty siódmy Rozdział sześćdziesiąty ósmy Rozdział sześćdziesiąty dziewiąty Rozdział siedemdziesiąty Rozdział siedemdziesiąty pierwszy Rozdział siedemdziesiąty drugi Rozdział siedemdziesiąty trzeci
Dla Noah
Autorem poniższego cytatu jest Baudelaire, ale jego słowa wielokrotnie już podkradano i wykorzystywano przy różnych okazjach. Dziękuję Chrisowi McQuarriemu, że pozwolił mi podkraść jego wersję.
Największą sztuczką, jaka kiedykolwiek udała się diabłu, było przekonanie ludzi, że nie istnieje.
Z filmu Podejrzani według scenariusza Christophera McQuarriego
PROLOG
Dziesięć po piątej w zimne grudniowe popołudnie Joshua Kane leżał na kartonowym posłaniu przed budynkiem Sądu Kryminalnego na Manhattanie i myślał o zabiciu człowieka. Nie jakiegoś przypadkowego człowieka. Chodziło o konkretną osobę. Owszem, czasami zdarzało mu się, czy to w metrze, czy kiedy obserwował przechodniów, myśleć o zamordowaniu jakiegoś bezimiennego, nieznanego mu nowojorczyka, na którym zatrzymał akurat wzrok. Mogła to być ta jasnowłosa sekretarka czytająca romans w pociągu linii K, bankier z Wall Street wymachujący parasolem, którzy ignorowali jego prośby o drobne, a nawet dziecko trzymające matkę za rękę.
Co by czuł, zabijając ich? Jakie słowa wypowiedzieliby, wydając ostatnie tchnienie? Czy ich oczy zmieniłyby się w chwili, gdy opuszczaliby ten świat? Kane, snując te rozważania, poczuł, jak ogarnia go przyjemna fala ciepła.
Spojrzał na zegarek.
Jedenaście po piątej.
Dzień przechodził w zmierzch, ulica wypełniła się wysokimi, ostrymi cieniami. Kane spojrzał na niebo, zadowolony, że światło stopniowo przygasa, jakby ktoś przykrył lampę woalem. Ten półmrok sprzyjał jego zamiarom. Ciemniejące niebo skrywało jego myśli o zabójstwie.
Od sześciu tygodni, odkąd leżał na ulicy, nie myślał prawie o niczym innym. Całymi godzinami zastanawiał się, czy ten człowiek powinien umrzeć. Prócz kwestii jego życia i śmierci wszystko inne zostało starannie zaplanowane.
Kane nie lubił ryzykować. Nakazywał mu to rozsądek. Jeśli nie chcesz, by cię schwytano, musisz być ostrożny. Nauczył się tego dawno temu. Pozostawiając tego człowieka przy życiu, podejmował ryzyko. Bo jeśli gdzieś w przyszłości ich drogi się skrzyżują? Czy rozpoznałby Kane’a? Czy zdołałby domyślić się całej prawdy?
A jeśli Kane go zabije? Takie rozwiązanie zawsze niosło ze sobą różne zagrożenia.
Znał je jednak dobrze – już tyle razy z powodzeniem ich unikał.
Naprzeciwko niego zatrzymała się przy krawężniku furgonetka pocztowa, z której wysiadł kierowca, przysadzisty mężczyzna pod pięćdziesiątkę, w uniformie. Punktualny jak szwajcarski zegarek. Minął obojętnie Kane’a, wchodząc do budynku. Nie miał żadnych drobnych dla bezdomnego. Nie dziś. Ani przez ostatnie sześć tygodni. Nigdy. I codziennie o tej samej porze, kiedy pracownik poczty przechodził do budynku, Kane zastanawiał się, czy powinien go zabić.
Miał dwanaście minut na podjęcie decyzji.
Mężczyzna nazywał się Elton. Miał żonę i dwoje nastoletnich dzieci. Raz w tygodniu jadł w drogim, modnym barze, choć mówił żonie, że wychodzi pobiegać; czytał powieści, które kupował za dolara w małym sklepiku w TriBeCe, i kiedy w czwartki wynosił śmieci, na stopach miał puchate kapcie. Co czułby Kane, patrząc na jego śmierć?
Lubił przyglądać się ludziom przeżywającym różne emocje. Doznania takie jak smutek, rozpacz i strach były dla niego równie upajające i radosne jak najlepsze narkotyki na świecie.
Joshua Kane nie przypominał innych ludzi. Nie było nikogo takiego jak on.
Spojrzał na zegarek. Piąta dwadzieścia.
Czas przystąpić do działania.
Podrapał się po brodzie, która zakrywała teraz większość jego twarzy. Zastanawiając się, czy brud i pot zmieniły kolor zarostu, wstał powoli z kartonu i przeciągnął się. Poczuł, że śmierdzi. Od sześciu tygodni nie mył się, nie zmieniał bielizny ani skarpetek. Od smrodu zrobiło mu się niedobrze.
Potrzebował czegoś, co pomogłoby mu odwrócić od niego uwagę. U jego stóp leżała lekko zapleśniała, odwrócona dnem do dołu czapka z daszkiem, a w niej kilka