Hipoteza zła. Donato Carrisi
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Hipoteza zła - Donato Carrisi страница 8
Mila wpatrywała się w nią bez ruchu, nie odzywając się ani słowem. Nie wiedziała, co o niej myśleć. Kobieta nie wydawała się zdenerwowana ani zaskoczona tym, że zastała tu nieznajomą. Tak jakby od dawna się tego spodziewała. Być może sama chciała, żeby coś ją uwolniło.
– Błagałam, żeby pozwolił mi na aborcję, ale się nie zgodził. Kazał mi ukryć przed wszystkimi ciążę i przez dziewięć miesięcy przypuszczałam, że zamierza wychowywać to dziecko jak swoje. Ale pewnego dnia pokazał mi, jak urządził to miejsce, i wtedy domyśliłam się wszystkiego. Nie zadowoliłby się zwykłym okazywaniem mi pogardy. Nie, on musiał mnie ukarać.
Mila poczuła, że złość zaczyna ściskać ją za gardło.
– Zmusił mnie, żebym urodziła w tej piwnicy i ją tu zostawiła. Ciągle jeszcze mu mówię, że moglibyśmy zostawić ją pod jakimś komisariatem policji albo pod szpitalem. Nikt by się nie dowiedział, ale on już nawet nie odpowiada na moje prośby.
Dziewczynka uśmiechała się w ramionach Mili, wydawało się, że nic nie jest w stanie zmącić jej pogody.
– Co jakiś czas w nocy, kiedy nie ma go w domu, zabieram ją na górę i pokazuję jej śpiące siostrzyczki. Myślę, że nas zauważyły, ale myślały, że to był sen.
Albo nocny koszmar, pomyślała Mila, przypominając sobie zjawę na rysunkach i w bajce. Doszła do wniosku, że usłyszała już dość. Odwróciła się w stronę kołyski, żeby zabrać również laleczkę z gałganków, i natychmiast stąd wyjść.
– Ma na imię Na – powiedziała kobieta. – A przynajmniej ona tak ją nazywa. – Urwała na chwilę. – Jaką matką bym była, gdybym nie znała imienia ulubionej lalki mojej córki?
A czy jej dałaś imię? Mila była wściekła, ale nie zapytała o to. Świat za drzwiami tego domu nie wiedział o istnieniu dziecka. Policjantka wyobrażała sobie, jaki byłby jego koniec, gdyby się tu nie zjawiła.
Nie poszukuje się dziewczynki, która nie istnieje.
Kobieta zauważyła niesmak w jej spojrzeniu i zrobiła wrogą minę.
– Wiem, co ci chodzi po głowie, ale my nie jesteśmy mordercami. Nigdy byśmy jej nie zabili.
– To prawda – zgodziła się Mila. – Czekalibyście, aż sama umrze.
3
Jaką matką bym była, gdybym nie znała imienia ulubionej lalki mojej córki?
Powtarzała sobie to pytanie przez całą drogę do samochodu. I odpowiedź była ciągle taka sama.
Nie jestem lepsza od niej.
Za każdym razem, gdy to sobie uświadamiała, czuła się tak, jakby znowu otrzymała tę samą ranę.
O jedenastej czterdzieści przekroczyła próg Przedpiekla.
Tak nazywano biuro osób zaginionych w siedzibie wydziału policji federalnej. Położone było w suterenie małego budynku, w jego najbardziej oddalonym skrzydle zachodnim. Nazwa ta dawała też do zrozumienia, że wszyscy mieli to miejsce w nosie.
Powitał ją nieustający warkot starego klimatyzatora, wraz z zatęchłą wonią dymu papierosowego – pozostałości po dawnych już czasach, gdy w pomieszczeniach biurowych można było palić – wymieszaną z zapachem wilgoci dochodzącym od fundamentów.
Przedpiekle składało się z kilku pomieszczeń oraz piwnicy, w której mieściło się stare papierowe archiwum oraz magazyn dowodów. Były tu trzy pokoje, każde z czterema biurkami, oraz gabinet zajmowany przez szefa wydziału. Ale największe pomieszczenie znajdowało się przy samym wejściu.
Pokój zagubionych śladów.
Urywały się tu drogi wielu osób. Wchodząc, zauważało się trzy rzeczy. Po pierwsze, pustkę: z powodu braku mebli echo rozchodziło się swobodnie. Po drugie, klaustrofobiczny lęk: sufit był wprawdzie wysoko, ale brakowało okien, a jedynym źródłem światła były szare świetlówki. Trzecią rzeczą, która przyciągała uwagę, były setki oczu.
Ściany były pokryte zdjęciami osób zaginionych.
Mężczyźni, kobiety. Starzy, młodzi. I dzieci, można je było od razu dostrzec wśród pozostałych. Mila przez długi czas zadawała sobie pytanie o powód tego zjawiska. Potem się go domyśliła. Wyróżniały się spośród wielu innych, ponieważ ich obecność budziła poczucie irytującej niesprawiedliwości. Dzieci nie mogą zniknąć z własnej woli, toteż można przyjąć za pewnik, że jakaś dorosła ręka chwyciła je i pociągnęła do niewidzialnego wymiaru. Ale nie cieszyły się na tych ścianach żadnym szczególnym traktowaniem, ich twarze były wymieszane z innymi, według surowo przestrzeganego porządku chronologicznego.
Mieszkańcy tych milczących ścian byli równi. Nie rozróżniano ich według rasy, religii, płci czy wieku. Ich podobizna była po prostu ostatnim dowodem, że żyli na Ziemi. Mogła to być fotografia zrobiona przed tortem urodzinowym albo kadr wyjęty z nagrania kamery ochrony. Mogli beztrosko się uśmiechać lub nie wiedzieć nawet, że zostali sfotografowani. Przede wszystkim jednak, żadne z nich nie podejrzewało, że pozuje do swojego ostatniego zdjęcia.
Od tej chwili świat kroczył dalej bez nich. Ale nie groziło im, że zostaną pozostawieni z tyłu. Tu, w Przedpieklu, nikt nie miał prawa o nich zapomnieć.
– Oni nie są osobami – mawiał Steph, szef Mili. – To są tylko przedmioty naszej pracy. I jeśli nie myślisz o nich w ten sposób, nie zagrzejesz tu długo miejsca. Ja jestem tu od dwudziestu lat.
Ona jednak nie umiała odnosić się do tych osób jak do „przedmiotów pracy”. W innych biurach wydziału nazywano je „ofiarami”. Był to nieprecyzyjny termin oznaczający tylko, że dotknął ich jakiś rodzaj przestępstwa. Ale policjanci, którzy nie pracowali w Przedpieklu, nawet nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo powinni być szczęśliwi, że mogą stosować to określenie.
W przypadkach zaginięć nie można ustalić od razu, czy osoba zaginiona jest ofiarą, czy też wszystko zaplanowała.
W rzeczywistości pracujący w Przedpieklu nie wiedzieli, czego dotyczy śledztwo, czy jest to porwanie, zabójstwo czy oddalenie się z własnej woli. Pracownicy Przedpiekla nie byli nagradzani wymierzeniem sprawiedliwości. Nie motywowała ich myśl o tym, że trzeba schwytać złoczyńcę. Musieli zadowalać się możliwością poznania prawdy. W istocie wątpliwość może stać się obsesją nie tylko dla kogoś, kto w realnym świecie kochał zaginioną osobę, więc chciałby wiedzieć, co się wydarzyło, i to popycha go do działania.
Mila dobrze przyswoiła sobie pewną lekcję. Przez pierwsze cztery lata pracy tutaj kolegowała się z Erikiem Vincentim, spokojnym, uprzejmym człowiekiem, który pewnego razu wyjawił jej, że dziewczyny zawsze rzucają go z tego samego powodu. Gdy gdzieś z nimi wychodzi, na kolację albo napić się czegoś, rozgląda się po stolikach lub przechodniach. „Mówiły do mnie, a ja byłem rozkojarzony. Próbowałem słuchać, ale mi się nie udawało. Jedna z nich powiedziała mi, żebym przestał