Drugi sen. Robert Harris
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Drugi sen - Robert Harris страница 5
– Musiał spaść z wielkiej wysokości.
– Mówią, że to było jakieś trzydzieści jardów.
– Kto mówi?
– Ci, którzy go znaleźli, proszę księdza. Kapitan Hancock, pan Keefer, nasz zakrystianin, i kowal, pan Gann.
– O jakiej to było porze dnia?
– Ojciec Lacy wyszedł z plebanii we wtorek po południu w solidnych butach i z rydlem w ręce. I już tu nie wrócił. Zorganizowano poszukiwania i w środę wieczorem przywieziono jego zwłoki do domu.
– Dużo chodził po okolicy?
– Tak, proszę księdza. Większość miejsc odwiedzał pieszo. Rzadko jeździł konno. Kilka lat temu oddał nawet swojego wierzchowca.
Zaprowadziła go na dół, do bawialni, której nie był w stanie ogrzać tlący się na palenisku wątły ogieniek. Na stole było tylko jedno nakrycie.
– Będzie chciał ksiądz zjeść kolację?
Godzinę wcześniej konał z głodu, lecz teraz na myśl o jedzeniu żołądek podchodził mu do gardła.
– Tak, poproszę. Ale najpierw muszę się zająć swoim koniem.
Ruszył do wyjścia kamiennym korytarzem. Zastanawiał się już, jak najszybciej się stąd wynieść. Próbował sobie przypomnieć nazwę gospody, przy której zatrzymał się w Axford. Chyba Pod Łabędziem. Skoro pogrzeb miał się odbyć o jedenastej, będzie mógł wyjechać z wioski o pierwszej i spokojnie zdążyć do gospody na kolację.
We frontowych drzwiach był zamontowany potężny, lśniący nowością zamek. Fairfax otworzył je i wyszedł do małego ogródka. W szklistym wilgotnym powietrzu unosiły się zapachy mokrych traw i drzewnego dymu. May zniknęła. Zostawił ją przy słupku furtki. Czyżby niestarannie przywiązał wodze? Rozejrzał się. W wiosce nie paliły się żadne światła. W uszach dzwoniła mu głęboka wiejska cisza.
– Niech ksiądz się nie martwi. – Słysząc za sobą głos gospodyni, o mało nie podskoczył. – Rose odprowadziła konia do stajni.
– To bardzo miło z jej strony. Proszę jej podziękować w moim imieniu.
Z powodów, których nie potrafił dokładnie określić, czuł się dziwnie poirytowany. Wziął do ręki swoją torbę i podążył w ślad za kobietą z powrotem do bawialni.
– No cóż, pani Budd – starał się, by w jego głosie zabrzmiał rzeczowy ton – chciałbym, jeśli można, poznać odpowiedzi na kilka pytań. – Postawił torbę na stole, przez chwilę w niej grzebał, po czym wyjął piórnik i kilka arkuszy papieru. – Ale wszystko po kolei… – dodał z uśmiechem, żeby się odprężyła. – Jest w tym domu inkaust?
– A cóż to za pytanie?
Agnes Budd była cała w nerwach. Zastanawiał się, ile może mieć lat. Chyba koło pięćdziesiątki. Miała ziemistą, płaską twarz, siwe włosy i zaczerwienione, pewnie od płaczu, oczy. Jak bardzo postarza nas zgryzota, pomyślał z nagłym żalem, jak bardzo jesteśmy podatni na zranienie, biedne śmiertelne istoty starające się nadrabiać miną.
– W ramach moich obowiązków – zaczął – mam wygłosić mowę na pogrzebie ojca Lacy’ego, co nigdy nie jest łatwe, nawet jeśli się zna zmarłego, a może przysporzyć prawdziwych problemów, kiedy się go nigdy nie spotkało. – Starał się zasugerować, że to dla niego nie pierwszyzna, choć w rzeczywistości nigdy jeszcze nie odprawił pogrzebu i nie wygłosił na nim mowy. – Muszę ustalić kilka prostych faktów. A zatem… inkaust? Podejrzewam, że w domu księdza musi być inkaust?
– Oczywiście, że jest, ojcze. Mamy bardzo dużo inkaustu – odparła urażona kobieta i wyszła, zapewne by mu go przynieść.
Fairfax usiadł, złapał za krawędzie stołu i rozejrzał się po izbie. Nad kominkiem wisiał prosty drewniany krzyż. W świetle świec ściany nabrały pomarańczowobrązowego koloru i wyraźnie się pochylały, a sufit uginał się pośrodku. Mimo to izba sprawiała wrażenie solidnej i bardzo starej, jakby przetrwała długie wieki i nic nie mogło jej ruszyć. Wyobraził sobie pokolenia księży, którzy siedzieli w tym co on miejscu – dziesiątki, jeśli nie setki duchownych, pełniących skromnie służbę Bożą w tej odległej, zapomnianej dolinie. Myśl o takim niedocenionym oddaniu natchnęła go pokorą i kiedy Agnes Budd wróciła, próbował ją w jakimś stopniu okazać, wysuwając krzesło, by mogła usiąść naprzeciwko niego, i przemawiając do niej uprzejmym tonem.
– Wybaczy pani… powinienem to wiedzieć… Od jak dawna ojciec Lacy był tu księdzem?
– W styczniu minęły trzydzieści dwa lata.
– Trzydzieści dwa lata? To prawie jedna trzecia stulecia… całe życie! – Fairfax rzadko kiedy słyszał o tak długim probostwie. Umoczył pióro w kałamarzu i zanotował to. – Miał jakąś rodzinę?
– Brata, który zmarł przed wielu laty.
– A pani? Jak długo pełniła pani u niego służbę?
– Od dwudziestu lat.
– Razem z mężem?
– Nie, proszę księdza, jestem od dawna wdową, ale mam siostrzenicę, Rose.
– To ona właśnie zajęła się moim koniem?
– Mieszka na plebanii razem z nami… to znaczy teraz ze mną.
– I co z wami będzie teraz, kiedy ojciec Lacy nie żyje?
Ku jego przerażeniu w oczach stanęły jej łzy.
– Nie mam pojęcia. To stało się tak nagle, że w ogóle o tym nie myślałam. Może nowy proboszcz będzie chciał nas zatrzymać? – Spojrzała na niego z nadzieją. – Czy to ksiądz obejmie teraz tę parafię?
– Ja? – O mało nie parsknął śmiechem, tak absurdalna wydała mu się myśl, że dałby się tutaj żywcem pochować. Uświadomiwszy sobie, jak niegrzecznie by to zabrzmiało, zdołał się jednak powstrzymać. – Nie, pani Budd. Jestem najniższym ze sług biskupa. Mam swoje obowiązki w katedrze. Powierzono mi wyłącznie misję odprawienia pogrzebu. Ale powiadomię diecezję o zaistniałej sytuacji. – Zanotował to, odchylił się w krześle i ssąc końcówkę pióra, uważnie przyglądał się kobiecie. – Czy obowiązków duszpasterskich nie mógłby przejąć jakiś miejscowy kapłan?
To samo pytanie zadał poprzedniego dnia biskupowi Pole’owi, kiedy usłyszał o powierzonym mu zadaniu – sformułował je oczywiście bardziej dyplomatycznym językiem, bo biskup nie przywykł, by kwestionowano jego polecenia. Ale Pole zacisnął tylko usta w wąską kreskę, przerzucił kilka papierów i odburknął, że Lacy był dziwakiem niezbyt lubianym przez okolicznych duchownych. „Znałem go, kiedy był młody – dodał. – Studiowaliśmy razem w seminarium. Potem nasze drogi się rozeszły. – Nagle spojrzał Fairfaxowi prosto w oczy. – To dla ciebie duża szansa, Christopherze. Misja jest prosta, ale wymaga