Drugi sen. Robert Harris
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Drugi sen - Robert Harris страница 9
– Och, niech się ksiądz nią nie przejmuje. Jest nieśmiała jak sarna.
– Tak czy owak, chciałbym z nią chwilę porozmawiać – dodał. – Na temat jej niefortunnie odmienionej sytuacji.
– Niestety, raczej się to księdzu nie uda.
– A to dlaczego?
– Rose nie mówi.
– Jak to? W ogóle?
– Po prostu taka się urodziła.
Fairfax zdał sobie jeszcze mocniej sprawę z własnej niezręczności.
– Przykro mi to słyszeć – mruknął.
– Wola boska, proszę księdza.
– Ile ona ma lat?
– Osiemnaście.
Po wyjściu Agnes wziął w dłonie czarkę z herbatą i próbował sobie wyobrazić, co stanie się z biedną dziewczyną, kiedy każą jej się stąd wynieść. Czy wróci do swojej rodziny? Czy ją w ogóle przyjmą, zważywszy, że jest niema i mimo niewątpliwej urody trudno ją będzie wydać za mąż? Może powinien jednak zapytać biskupa, czy jest jakaś szansa, by objął tutejsze probostwo. Wyobraził sobie, jak mieszkają razem na plebanii. Traktując dziewczynę łagodnie, mógł zdobyć jej zaufanie. W długie zimowe wieczory nauczyłby ją nawet przezwyciężać tę przykrą przypadłość. I walcząc codziennie z pokusą, zbliżyłby się jeszcze bardziej do Boga. Czy życie tutaj byłoby naprawdę takie złe?
Dopijając herbatę, Fairfax był już niemal przekonany, że w jego życiu mógłby się dokonać ten nieprawdopodobny – zaiste autodestrukcyjny – zwrot. Zdał sobie sprawę, że śniadanie zaczyna mu nawet smakować.
* * *
Zabrał z gabinetu swoją torbę, zamknął za sobą dokładnie drzwi i wrócił do bawialni, by skończyć pisać mowę. Po tym, co odkrył między swoim pierwszym i drugim snem, stało się to jeszcze trudniejsze i przez następne dwie godziny starał się pogodzić naukę Kościoła z tym, co wiedział teraz o ojcu Lacym. Chuchał w dłonie, by je ogrzać. Po raz kolejny zapalił fajkę. Co jakiś czas odrywał się od pisania i wyglądał przez okno. Nie robiło się wcale jaśniej. Wprost przeciwnie, wydawało mu się, że się ściemnia. W końcu zaczęło padać – i nie była to mglista mżawka jak poprzedniego dnia, ale prawdziwa ulewa. Woda bębniła o dach i spływała kaskadami z rynien.
Przez cały ranek Agnes Budd nosiła potrawy do kościoła. W końcu przyszła do księdza ze świecą. Z oddali dobiegł nagle głuchy łoskot, który przetoczył się przez całą dolinę. Fairfax podniósł wzrok.
– To piorun? – spytał.
– Nie ma pioruna bez błyskawicy, proszę księdza. Wysadzają skały w kamieniołomie.
– Nawet przy takiej pogodzie?
Nie odpowiedziała. Jej uwagę zwróciło coś, co zobaczyła za oknem. Z kościoła wyszło przez boczne drzwi pięciu zakapturzonych mężczyzn, chylących głowy przed deszczem. Czterech stąpało niezręcznie w ciemnych niedzielnych strojach, piąty miał na sobie czerwoną komżę zakrystiana. Przeszli szybko przez ulicę, zmierzając w stronę plebanii.
– Już po niego idą – odezwała się cicho gospodyni. – Zaraz się zacznie.
Podeszła do frontowych drzwi, by wpuścić mężczyzn. Fairfax usłyszał ich głosy – przyciszone i pełne szacunku – i tupanie butami w kamienną podłogę, by strząsnąć z nich błoto. Na schodach zadudniły kroki. Pani Budd pojawiła się znów w progu wraz z odzianą na czerwono postacią. Fairfax wstał.
– To George Keefer, ojcze. Nasz zakrystian – powiedziała, odsuwając się, by Keefer mógł wejść do środka.
Widząc łysą głowę i znamię w kształcie sierpu, Fairfax natychmiast go rozpoznał. Zakrystian wyciągnął do niego rękę.
– A więc znalazł nas ojciec – mruknął.
– Najwyraźniej. – Fairfax uścisnął jego wilgotną tłustą dłoń.
Agnes Budd spojrzała na nich zaskoczona.
– Znacie się?
– Spotkaliśmy się wczoraj na drodze – wyjaśnił Fairfax.
– Przyprowadziłbym tu księdza osobiście, ale musiałem zawieźć wełnę do przędzalni jeszcze przed zapadnięciem zmroku – wyjaśnił zakrystian. Z góry dobiegło ich stukanie młotków. Keefer zerknął w stronę sufitu. – Kazałem zabić wieko trumny. Ojciec Lacy leżał tu przez cały tydzień. Ci, którzy chcieli mu złożyć uszanowanie, zdążyli już to zrobić. Źle zrobiłem, Agnes?
– To ty jesteś tu zakrystianem, George – odparła chłodno.
Łysina Keefera sprawiała, że trudno było odgadnąć jego wiek. Na pewno był młodszy, niż na to wyglądał. Mógł mieć ze dwadzieścia pięć lat. Tak czy owak, księdzu nie podobało się jego nastawienie i miał ochotę zmyć mu głowę za obcesowe zachowanie poprzedniego dnia, zwłaszcza że Keefer był zakrystianem, a on wyświęconym kapłanem. Musiał zdawać sobie sprawę, że Fairfax jedzie do wioski, by pogrzebać ojca Lacy’ego. Stłumiony stukot młotków przypomniał księdzu jednak, że jego urażona godność nie jest w tej chwili najważniejsza. Miał na głowie ważniejsze rzeczy.
– Cóż, sądzę, że powinniśmy zacząć nabożeństwo, panie Keefer – powiedział, zaglądając do swoich notatek. – Jeśli chodzi o hymny, wybrałem Zrodzon z Ojcowskiego łona i Warownym grodem jest nasz Bóg. Chyba że ojciec Lacy miał swoją ulubioną pieśń.
Keefer wzruszył ramionami.
– Nie wiem, czy jakąś miał.
– W takim razie sprawa jest postanowiona. Co do czytania, wybrałem fragment Pierwszego Listu do Koryntian: Nie wszyscyć zaśniemy, ale wszyscy przemienieni będziemy3. Jest tradycyjny i pasuje do okazji.
– Jak ksiądz sobie życzy.
– Kto go przeczyta?
Keefer podrapał się po głowie.
– Na nabożeństwie będzie pewnie lady Durston. Durstonowie tradycyjnie siadają w pierwszej ławce. Znała proboszcza tak jak wszyscy.
– Dobrze, więc poproś lady Durston. Czy ktoś jeszcze będzie chciał coś powiedzieć?
– Nie jesteśmy ludźmi, którzy by się wyrywali do głosu.
Ich rozmowę przerwało powolne żałobne bicie dzwonu. Jeśli istniał w chrześcijaństwie dźwięk bardziej posępny od podzwonnego, Fairfax miał nadzieję, że nie będzie mu dane go usłyszeć. Między poszczególnymi stłumionymi uderzeniami zalegała trwająca dłuższą chwilę