Drugi sen. Robert Harris
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Drugi sen - Robert Harris страница 6
– Przepraszam, nie bardzo rozumiem. „Chadzał własnymi ścieżkami”? Jest chyba tylko jedna ścieżka, ta prawdziwa. Cała reszta to herezja.
Nadal nie chciała spojrzeć mu w oczy.
– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ojcze. To nie na moją głowę.
– A jak wyglądały jego stosunki z mieszkańcami wsi? – zapytał. – Był lubiany przez swoich parafian?
– Oczywiście. Przez większość.
– Ale nie przez wszystkich?
Tym razem nie doczekał się odpowiedzi. Odłożył pióro i pomasował oczy. Nagle poczuł się zmęczony. No cóż, słusznie został ukarany za pychę, w jaką wbiło go wyróżnienie przez biskupa: spędził osiem godzin w siodle, by pogrzebać jakiegoś zapomnianego księdza, możliwe, że heretyka, nielubianego przez znaczną część parafian. Nie musiał przynajmniej pisać długiej mowy.
– Wystarczy chyba – rzucił z powątpiewaniem – że powiem kilka ogólników: że spędził godnie życie w Bożej służbie i tak dalej. Ile dokładnie miał lat?
– Był stary, proszę księdza, ale wciąż całkiem żywotny. Miał pięćdziesiąt sześć lat.
Fairfax szybko policzył w pamięci. Jeśli Lacy spędził tutaj trzydzieści dwa lata, musiał objąć parafię, kiedy miał dwadzieścia cztery – dokładnie tyle samo co on.
– A zatem Addicott było jego jedyną parafią? – zapytał.
– Tak, proszę księdza.
Próbował postawić się na miejscu starego plebana. Posłany w tak ustronne, zapomniane przez wszystkich miejsce, z pewnością by zwariował. Być może to właśnie przytrafiło się z biegiem lat Lacy’emu. Podczas gdy Pole awansował na biskupa, Lacy’ego pozostawiono, by tu marniał. Idealista zmienił się pod wpływem samotności w mizantropa.
– Jedna trzecia stulecia! Musiało mu się tu podobać – mruknął.
– O tak, uwielbiał to miejsce. Nigdy by stąd nie odszedł. – Gospodyni wstała. – Musisz być głodny, ojcze. Przygotowałam ci coś do jedzenia.
ROZDZIAŁ TRZECI
Fairfax idzie wcześnie spać i dokonuje niepokojącego odkrycia
Pani Budd zaserwowała mu prostą wieczerzę składającą się z potrawki z króliczych i baranich serc i dzbanka mocnego piwa, które, jak powiedziała, warzył sam ojciec Lacy. Chciał, by mu towarzyszyła, ale wymówiła się, twierdząc, że musi przygotować poczęstunek na stypę. Po jej siostrzenicy, Rose, nie było ani śladu.
Z początku Fairfax dziobał niechętnie jedzenie, ale z każdym kęsem wracał mu apetyt i w końcu zjadł całkiem sporo potrawki. Skończywszy, otarł usta chusteczką. To, czego doświadczamy, ma zawsze jakiś cel, znany tylko Bogu. Musiał jak najlepiej wykorzystać sytuację, w jakiej się znalazł. Tego właśnie oczekiwał biskup, a Fairfax będzie miał przynajmniej co opowiadać przy wieczerzy w refektarzu.
Dorzucił kolejne małe polano do ognia, żeby ogrzać trochę pomieszczenie, po czym wrócił do stołu, odsunął na bok talerz i wyjął z torby Biblię i modlitewnik. Następnie zapalił fajkę i odchylił się na krześle. Po raz pierwszy zwrócił uwagę na kałamarz, a właściwie słoiczek z inkaustem. Wziął go do ręki i podniósł do świecy. Dziwnego kształtu, długi na trzy cale i na jeden cal szeroki, zrobiony był z grubego przejrzystego szkła; miał karbowane boki oraz wypukłe dno, żeby można było wygodnie nabierać inkaust. Fairfax nigdy w życiu nie widział czegoś takiego. Kałamarz był z pewnością bardzo stary. Zastanawiał się, jak pleban wszedł w jego posiadanie.
Odstawił go na stół i zaczął pisać.
Ciszę zakłócało tylko tykanie stojącego w korytarzu zegara. Wkrótce pochłonęło go obmyślanie mowy. Przed swoim wniebowstąpieniem Chrystus nakazał apostołom pozostać w mieście i czekać na nadejście Pana. Czyż nie tak właśnie postępował Lacy? Pokornie pełniąc swoją służbę tam, gdzie go posłano, czekając, aż ukaże mu się Bóg we własnej postaci? Fairfax mógł jakoś rozwinąć tę myśl.
Agnes Budd pojawiła się ponownie mniej więcej po godzinie, żeby uprzątnąć stół. Wróciwszy z kuchni, oświadczyła, że idzie spać.
– Posłałam księdzu łóżko w gabinecie ojca Lacy’ego – dodała, po czym obeszła pokój, gasząc świece gasidłem.
Fairfax zastanawiał się, która może być godzina. Dziewiąta? Zwykle szedł o tej porze wraz z innymi do kaplicy Najświętszej Panienki na kompletę. Ale choć było dla niego nieco za wcześnie na spoczynek, nie skarżył się. Mógł dokończyć mowę rano. Poza tym wyjechał z Exeter tuż po świcie i kości bolały go ze zmęczenia. Schował swoje rzeczy do torby i postukał główką fajki o brzeg kominka.
Gabinet był mniejszy i bardziej zagracony od bawialni. Gospodyni weszła tam z dwiema świecami i zostawiła mu jedną na biurku. Wytapiany w domowych warunkach łój syczał i skwierczał. W żółtawym blasku płomyka Fairfax zobaczył tapczan z cienką poduszką i pikowaną kołdrą, którą gospodyni uszyła pewnie księdzu w trakcie długich zimowych wieczorów. Wydawało mu się, że dalej w półmroku stoją regały zastawione książkami, papierami i bibelotami. Zasłony w oknach były już zasunięte.
– Mam nadzieję, że będzie tu księdzu wygodnie. Na górze są tylko dwie izby. Jedną zajmujemy Rose i ja, w drugiej leży ojciec Lacy. Jeśli ksiądz chce, możemy przestawić trumnę na podłogę.
– Nie, nie – odparł szybko. – Ta izba jak najbardziej mi odpowiada. Spędzę tu tylko jedną noc. – Siadł na tapczanie. Był twardy i w ogóle się nie uginał. Fairfax uśmiechnął się. – Po takim dniu mógłbym zasnąć na stojąco. Bóg z tobą, pani Budd.
– I z tobą, ojcze.
Słyszał, jak zamyka frontowe drzwi, a potem wchodzi na górę po skrzypiących schodach. Przeszła dokładnie nad jego głową. Zmówił pacierz (Oddaję się w Twoje ręce, Boże…) i położył się spać. Minutę później usiadł z powrotem. Po wypiciu co najmniej kwarty mocnego księżowskiego piwa cisnął go pęcherz i musiał się natychmiast załatwić. Sięgnął pod tapczan w poszukiwaniu nocnika, ale znalazł tam tylko pajęczyny.
Ze świecą w ręce wyszedł na korytarz, zabrał stojące przy frontowych drzwiach buty i nie włożywszy ich, przeszedł przez bawialnię. W kuchni unosił się ciepły zapach pieczystego. Na półmiskach z poczęstunkiem, który gospodyni przygotowała na stypę, leżały muślinowe chusty. Fairfax usiadł na krześle przy tylnych drzwiach i wzuł buty.
Na zewnątrz panowały kompletne ciemności i cisza. Przyzwyczajony do wybijającego godziny dzwonu i świateł katedralnego miasta, do nocnych modlitw i szurania butów, do burd, które wszczynali na nabrzeżach ścigani przez szeryfów marynarze, poczuł, że kręci mu się niemal w głowie od takiej pustki – zupełnie jakby stanął na skraju wieczności.