Drugi sen. Robert Harris
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Drugi sen - Robert Harris страница 8
Sięgała mu do piersi i miała z przodu oszklone drzwiczki – zorientował się, że musiało to być bardzo stare szkło, bo mimo pęknięcia w górnym prawym rogu było całkowicie przejrzyste i gładkie, pozbawione skaz, których nie udało się teraz wyeliminować w procesie produkcji. Półki w środku również sporządzono z najwyższej jakości szkła i gdy zbliżył do nich płomień świecy, zgromadzone tam przedmioty wydawały się unosić jakimś cudem w powietrzu. Posiadanie tego wszystkiego było zabronione i niezgodne z prawem. Były tam monety i plastikowe banknoty z ery elżbietańskiej, klucze, złote pierścienie, pióra, wyroby ze szkła, upamiętniająca królewski ślub tabliczka, wąskie metalowe zbiorniczki, wiązka plastikowych słomek, plastikowy kocyk z wyblakłymi obrazkami bocianów trzymających w dziobach kosze z niemowlętami, białe plastikowe sztućce, najprzeróżniejszych kształtów i rozmiarów plastikowe butelki, idealnie do siebie dopasowane plastikowe dziecinne klocki w jaskrawych żółtych i czerwonych barwach, szpula plastikowej zielonkawej rybackiej żyłki, plastikowa lalka cielistego koloru z wydłubanymi oczami, a na najwyższej półce coś, co stanowiło najwyraźniej ozdobę kolekcji: jedno z urządzeń, którymi starożytni komunikowali się ze sobą.
Fairfax widział wcześniej ich fragmenty, ale nigdy nie trafił na tak doskonale zachowany egzemplarz. Coś go do niego ciągnęło i tym razem nie zdołał się powstrzymać: otworzył drzwiczki serwantki i wyjął urządzenie. Było cieńsze od jego małego palca, mniejsze od jego dłoni, czarne, gładkie i błyszczące, zrobione z plastiku i szkła. Kiedy wziął je do ręki, wydało się całkiem ciężkie, przyjemnie rzeczywiste. Zastanawiał się, do kogo kiedyś należało i jak stary ksiądz wszedł w jego posiadanie. Jakie obrazy mogło kiedyś pokazywać? Jakie wydobywały się z niego dźwięki? Wcisnął przycisk z przodu, jakby urządzenie mogło cudownym sposobem się włączyć, ale szklista powierzchnia była nadal czarna i martwa i zobaczył w niej tylko odbicie własnej twarzy, upiorne w blasku świecy. Obrócił urządzenie i spojrzał na słynny symbol pychy i świętokradczej natury starożytnych – nadgryzione jabłko.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Środa, 10 kwietnia: zaskakujący incydent na pogrzebie
Zgasił świece, położył się na łóżku i podciągnął pikowaną kołdrę pod samą brodę. W ciemności łatwiej było mu wyprzeć z pamięci dowody herezji starego księdza. A poza tym był tak zmęczony, że choć bulwersowało go wiele spraw, już wkrótce poczuł, że twardy tapczan zapada się w otchłań, i jego oddech stał się głęboki i regularny.
Tym razem przyśniło mu się więcej rzeczy niż w pierwszej fazie snu, choć później nie pamiętał niczego poza ostatnią wizją, powtarzającym się koszmarem, który zaczął go dręczyć krótko po tym, jak jego rodzice i siostra zmarli na angielskie poty i zamieszkał u starego wuja. W tym śnie szedł boso przez dziwną okolicę, szukając jakiejś konkretnej ulicy, pewnego domu, pewnych znanych mu drzwi. I dopiero gdy po kilku godzinach go odnajdywał – nędzny, obskurny budynek w ubogiej dzielnicy – wyłamywał zamek i potykał się na progu, widział przed sobą znów swoją rodzinę. W milczeniu wyciągali do niego ręce i w tym momencie zawsze się budził.
Zamrugał powiekami. Pokój wypełniało szare światło świtu. Czując nagły niepokój, obrócił głowę i spojrzał na stojącą w półmroku szklaną serwantkę z unoszącymi się w niej przedmiotami. Przypomniał sobie swoje nocne odkrycia.
Odrzucił kołdrę, ukląkł przy tapczanie i złożył dłonie do modlitwy; ściskał je tak mocno, aż pobielały mu kłykcie. Drogi Ojcze, dziękuję, że pozwoliłeś mi oglądać kolejny dzień. Daj mi siłę, błagam, bym mógł się oprzeć pokusom, i pobożność, bym mógł głosić Twoją chwałę dzisiaj i po kres moich dni. Amen.
Starając się nie patrzeć na półki z książkami i serwantkę, wstał, rozsunął zasłony i otworzył małe okno. Powietrze było zimne, wilgotne, nieruchome; nic nie zakłócało ciszy. Przy końcu alejki widział kościół z wiszącą mokrą flagą, a dalej wioskę, zielone, upstrzone białymi kropkami owiec zbocza doliny i nisko wiszące burzowe chmury.
Na stoliku przy parapecie stały zostawiony dla niego dzbanek z wodą, a także miednica, małe lusterko, ręcznik i kostka staroświeckiego, śmierdzącego potażem czarnego mydła. Nie mógł się zmusić, by go użyć – jego chemiczny zapach, którego nie sposób było się potem pozbyć przez cały dzień, za bardzo przypominał mu chłodne poranki w seminarium, kiedy drżąc z zimna, stał w samej bieliźnie w kolejce do pompy.
Spryskał twarz chłodną wodą, przeczesał mokrymi palcami brodę i włosy i przejrzał się w lusterku. Wzorem innych księży zapuścił jakiś czas temu brodę, która podobnie jak jego włosy była ciemna i gęsta. Zgodnie z panującą modą przycinał ją starannie w kwadrat, mimo to najwyraźniej nie dodawała mu powagi i autorytetu. Jego twarz, po zimie spędzonej w większości we wnętrzu katedry, była zbyt blada. W oczach było za dużo młodzieńczej gorliwości. Przeglądając się w lusterku, spróbował zmarszczyć czoło, ale uznał, że wygląda wtedy po prostu śmiesznie.
Zegar w korytarzu pokazywał dopiero siódmą. Z kuchni dochodził szczęk garnków.
– Dzień dobry! – zawołał i wszedł do bawialni, gdzie czekał już nakryty dla niego do śniadania stół. Przez okno widać było polną drogę, będącą jednocześnie główną ulicą wioski. Jakaś kobieta dźwigała ostrożnie na głowie ciężki dzban, który napełniła przy gminnej studni. Mężczyzna w fartuchu prowadził muła. Przywitali się ze sobą i razem ruszyli dalej. Fairfax patrzył za nimi, aż zniknęli z pola widzenia.
Usłyszał za sobą jakiś hałas i odwracając się, zobaczył młodą kobietę stawiającą talerz na stole. Nie usłyszał, jak wchodziła. Nie wiadomo czemu, wyobrażał sobie siostrzenicę pani Budd jako prostą wiejską dziewuchę. Ujrzał tymczasem szczupłą dziewczynę, z bladą owalną twarzą, dużymi błękitnymi oczami i gęstymi czarnymi włosami, związanymi niebieską wstążką, co podkreślało jej delikatną szyję. Czarna, z racji żałoby, suknia dodatkowo podkreślała jej urodę.
– Dzień dobry. To ty pewnie jesteś Rose. Cóż za piękny widok w ten ponury dzień! – odezwał się pogodnym tonem po chwili zakłopotania, ale chyba za długo się w nią wpatrywał, bo odwróciła się i uciekła bez słowa.
Kiedy stało się jasne, że dziewczyna nie wróci, usiadł przy stole i spojrzał z żalem na zimną baraninę i ser na talerzu. Na tym polegała jego tragedia: był obdarzony gorącym temperamentem, dla którego nie znajdował ujścia. W rezultacie nie miał żadnego doświadczenia z kobietami i nie wiedział, jak z nimi postępować. W katedrze obracał się wyłącznie w męskim towarzystwie; pierwszym nałożonym na kler wymogiem było życie w czystości. Nie mógł zaprzeczyć przed samym sobą, że doskwiera mu celibat, ale starał się go przestrzegać i nigdy nie przyszło mu do głowy, by go kwestionować. A przecież powiadano, że w Anglii przed Apokalipsą większość duchownych była żonata, a w ostatnich poprzedzających ją dekadach kobietom zezwolono nawet na udzielanie świętej komunii! Z pewnością była to jedna z owych bluźnierczych praktyk, które sprowadziły na świat gniew Boży.
Drzwi ponownie się otworzyły. Fairfax obrócił się z nadzieją, że zatrze pierwsze złe wrażenie,