Las, 4 rano. Jan Jakub Kolski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Las, 4 rano - Jan Jakub Kolski страница 4

Las, 4 rano - Jan Jakub Kolski

Скачать книгу

w oczekiwaniu na światło. Bańka przysunęła się do pieca, Wania przelazł na drugą stronę łóżka. Nikomu nie chciało się wstawać. Jemu też. Miał w planie powolne przyklejanie się do dnia: nieśpieszne wstawanie, mycie twarzy, rąk i nóg, golenie głowy, jedzenie śniadania. Dla każdej czynności zamierzał znaleźć najprostszy wyraz. Zastanawiał się na przykład, ilu użyć ruchów, by najprościej pokroić chleb.

      – Trzy. Najmniej trzy, najwięcej... pięć. Naostrzę nóż przed śniadaniem – odezwał się jak idiota. – Albo ubieranie się... Nogi na podłogę raz, wstawanie, sięganie po spodnie dwa, wciąganie nogawek trzy, cztery, zapinanie rozporka pięć, potem pasek sześć, siedem, osiem... Potem mycie rąk i twarzy: sięgam po wiadro raz, nalewam wody do miski dwa...

      Przestał liczyć. Wiedział już, że wszystko będzie inaczej. Jakaś przemożna siła pchała go ku szosie. To, co go obudziło, było jej częścią.

      – Wielkie rzeczy... Odwiedzę ją dzisiaj, a nie za tydzień – mruknął.

      Mył, golił się i jadł szybko, zrobił herbatę do termosu, podrzucił parę bierwion do piecyka, nakarmił Bańkę i Wanię. Wypuścił zwierzęta na dwór, przywołał je zaraz, zamknął drzwi, schował klucz za ościeżnicą. Z lasu nadbiegła Marynia. Otarła się o nogi dziada, ale nie spojrzała w oczy. Pyszczek miała okrwawiony, nie zdążyła się wylizać. Zauważył to od razu.

      – Kogo dzisiaj zabiłaś, Marynia? Zostawiłaś dzieci bez matki czy może odwrotnie? Nie wiesz? Dobrze, że nie wiesz. I dobrze, że się najadłaś. Pilnuj domu, kuno leśna.

      Nie gadał już więcej. Rozpiął stalową łapkę, zabezpieczył haczykami, schował w kupce liści. Ostrożnie uwolnił sprężyny. Poszedł.

      7

      Szło mu się dobrze i bez bólu. Przez chwilę pomyślał nawet, że się cieszy, ale zuchwałość tej myśli go poraziła. Przyśpieszył.

      Przy szosie pojawił się godzinę przed nią.

      Zaczynała około dziewiątej, na wpół śpiąca, licząc na kierowców wracających z porannych dostaw. Zawsze trafił się jakiś piekarz, cukiernik albo pracownik elektrowni, który szybkim numerkiem chciał zatrzeć upokorzenia doznane od tłustej żony, głupich dzieci czy wkurwionego szefa. Nic nie robiło na to lepiej niż wykrzywione rozkoszą usta kurwy.

      Dziad usiadł na pieńku, sięgnął do plecaka, wyjął termos z herbatą, ogrzał dłonie, napił się. Był podniecony. Od ośmiu lat utrzymywał kontrolę nad swoim życiem; mieszkał tam, gdzie chciał, robił to, co chciał, sam wybierał sobie przyjaciół (Bańka, Wania, Marynia), ubierał się, a nawet jadł i pił po swojemu. Dowód osobisty, paszport oraz inne dokumenty zakopał w ziemi. Przybliżał się do wolności krok po kroku. To prawda, nie panował jeszcze nad paroma rzeczami, umykały mu, chowały się nieposłusznie w zakamarkach pamięci, ale miał już pomysły, jak temu zaradzić. Metodą miało być unieważnienie. Unieważni nieposłuszne myśli innymi myślami, przykryje nimi jak ziemią, pogrzebie. Wszystko mu się ostatnio udawało, uda się i to. A ten drobiazg, to błahe odstąpienie... Nic groźnego.

      – Miałem nawet kochankę i nic to nie zmieniło – odezwał się nagle i zarechotał. – Miałem kochankę... – powtórzył i aż pokręcił głową z niedowierzaniem.

      Miał kochankę, Natę ze śmieciowiska. Kurwę pół ładną i pół mądrą. Rzucił ją, kiedy zaczęła zadawać zbyt wiele pytań. Nie, nie zakochał się. Do tego było daleko. Ale musiał się teraz przyznać, że to myśl o niej obudziła go o piątej rano.

      – Przyznaję się! – krzyknął. – Obudziła mnie myśl o tobie, kurwo! Ale to żadna miłość. Miłości nie ma i nie będzie. Będzie... spokój. Jestem już o krok od tego.

      Zamilkł, gdy usłyszał zbliżające się auto.

      Nadjechało białe bmw, zatrzymało się przy kontenerach. Z lasu wyszły szarobure kundle. I dla nich zaczynał się dzień. Nata wysiadła, przeciągnęła się, ziewnęła ordynarnie.

      – Zimno, Boria – poskarżyła się.

      Sutener opuścił szybę, podał jej odkręconą piersiówkę z wódką. Wypiła.

      – Już wiosna, Natasza. Nie ma co narzekać. Wiesna uże, żyzń naczinajetsa. Smatri, cwiety uże rastut. Kwiaty już rosną, Natasza.

      Spojrzała, zobaczyła kilka krokusików wybijających spod ziemi.

      – Masz rację, Boria. Już wiosna.

      Ledwo odjechał, dziad wyskoczył z ukrycia. Podbiegł do Nataszy, chwycił wielką łapą za poły futerka, przyciągnął do siebie i wpił się ustami w jej usta. Odskoczyła przestraszona.

      – Ochujałeś?! Jeszcze śpię i nie rozumiem, co się dookoła dzieje. A ty wyskakujesz ze śliną... Viagrę ci dałam przez pomyłkę zamiast herbatników? Kurwa, ale pojebany dzień! Jakiś staruch mnie napada od rana!

      Przetarła usta wierzchem dłoni, sięgnęła po szminkę, poprawiła urodę, popatrując spode łba na dziada.

      Przestępował z nogi na nogę. Nie wiedział, co odpowiedzieć.

      – No chodź – odezwała się łagodniej. – Chodź... Właściwie to się cieszę.

      Przyciągnęła go, pocałowała delikatnie.

      – Ładnie pachniesz. Poznaję, to Roma Laury Biagotti. Prezent ode mnie. Roma, Rzym... Pojedziemy tam kiedyś razem, prawda?

      Nie odpowiedział. Stracił kontrolę nad mową. Chwycił kurwę wpół i poszedł z nią w głąb lasu jak z workiem kartofli. Kiedy oparł ją o drzewo, od razu przypomniała sobie, dlaczego tak za nim tęskniła.

      – Niech będzie pół na pół – poprosiła. – Zerżnij mnie jak dziwkę, ale potem nie zapomnij przytulić i... powiedzieć coś ładnego.

      Zdarł z niej legginsy razem z majtkami, poślinił rękę, wsadził kutasa z jej pomocą. Zawsze mu pomagała.

      – Myślisz, że nie trafię?

      – Kto wie... Jesteś przecież... ślepym, kulawym dziadkiem.

      Od razu przyszły mu do głowy podniecające świństwa. Oparł brodę na jej szyi.

      – A ty jesteś kurwą przydrożną. Dziwką ze śmietnika i nikim więcej. Rucham cię, bo jesteś nieskomplikowanym zestawem otworów, lalką z lateksu, odczłowieczonym zbiornikiem na spermę. Czytasz książki na głos, jak dziecko. I nic nie rozumiesz. Nic.

      Dziwka uśmiechnęła się.

      – Tak, tak. Nic nie rozumiem. Umiem tylko ruszać tyłkiem, obciągać i brać pieniądze. – Klepnęła go w starczy pośladek. – Ruszaj się, dziadku, bo ci nie zapłacę.

      Była gładka i ciasna. Przyjemna. Odbijał się dołem brzucha od jej pośladków. Weszli we wspólny rytm, w spółkowanie. Przymknął oczy. Chciał przywołać obraz innych kobiet, sprowadzić je tu pod drzewo i ruchać wszystkie naraz, ale nie zdążył. Wystrzelił. Skończył

Скачать книгу