Las, 4 rano. Jan Jakub Kolski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Las, 4 rano - Jan Jakub Kolski страница 8

Las, 4 rano - Jan Jakub Kolski

Скачать книгу

w polanę. Matka wystawiła twarz do słońca.

      – Będziesz tu jeszcze najwyżej przez rok. Dziecko nie może mieszkać tak daleko od matki. Tylko tęsknisz i czekasz. Stoisz na rozstaju dróg jak kapliczka. To nieludzkie. Jeszcze najwyżej rok, potem przyjedziemy z ojcem. Cieszysz się?

      – Cieszę się, mamo.

      – Widzisz, kilka słów, a ile radości...

      – Widzę, mamo.

      Przyśniło mu się jeszcze kilka dobrych snów, ale ich też nie zapamiętał. Obudził się z wypracowaną przez lata pustką; szarą, jednorodną i bezpieczną. Nie było w niej miejsca na wielkie emocje, bo nie miało być.

      Tego dnia chciał wyczyścić pułapki, nasmarować je tłuszczem, ustawić w nowych miejscach. I nie myśleć o kurwie. To wszystko. Ale dzień nie ułożył się po jego myśli. Ledwo się obudził, usłyszał obcy dźwięk: zgrzytliwe, denerwujące popiskiwanie. Opuścił nogi na podłogę i omal nie nadepnął bobrzyka.

      – A to co, do cholery?! Kto tu przywlókł to małe gówno?!

      Maluch ślizgał się po zajęczych skórkach jak po lodzie, popychany nosem przez Bańkę. Suka miała maślane ślepia. Zakochała się w brązowej kulce od pierwszego wejrzenia. Kot nie wiedział, co myśleć. Popatrywał z wysokości przypiecka, ale trzymał się od zabawy z daleka. Zapach obcego mu przeszkadzał.

      Dziad podniósł stworzenie, położył na kolanach, skrzywił gębę.

      – I co to ma być, Marynia? Prezent? – zwrócił się do kuny. – Dziękuję, ale nie obchodzimy urodzin ani imienin. Nie świętujemy też świąt. Żadnych bożych narodzeń ani wielkich nocy. Mamy tylko dni powszednie, same poniedziałki i wtorki. Dobre masz serce, kuno leśna, ale jesteś głupia jak but. Cały dzień mi się przez ciebie zawalił.

      Kuna nawet nie podniosła łba. Zrobiła, co miała do zrobienia, teraz spała jak zabita.

      Odniósł malucha od razu. Nawet nie usiadł do śniadania. Wypuścił Bańkę na dwór, złapał kawałek chleba, pożarł jak pies, włożył rękawice, zawinął bobra w brudne płótno i liście. Nie chciał, żeby stworzenie nasiąkło ludzkim zapachem. To mogło je kosztować życie. Ruszył w drogę.

      Kiedy doszedł na skraj rozlewiska, poczuł się jak w domu. To miejsce miało zamgloną, niewyraźną duszę i podobnie jak on nie wiedziało, czym jest. Nie przynależało do lasu ani do wody. Przynależało chyba tylko do samego siebie.

      Wszedł na groblę ułożoną przez bobry, wciągnął do nozdrzy trujące powietrze. Było nasycone gazem błotnym, metanem sączącym się spod dna. Odurzało jak narkotyk. Dziad wiedział o tym, więc zakrył twarz połą kapoty.

      Postępował krok za krokiem, bez pośpiechu, trzymając się leszczynowej tyczki i linii narysowanej w wyobraźni. Nagle zauważył Nataszę. Aż jęknął z wrażenia. Była ubrana w to samo różowe futerko co zwykle, białe legginsy i czerwone kozaki. Szła z rozłożonymi ramionami, jak po linie, balansując śmieszną torebką.

      – Uważaj, Nata! Stój! To jest bagno, wciągnie cię! – krzyknął.

      – Bagno? Znam się na bagnie jak mało kto, nie pamiętasz? – Roześmiała się.

      – Nie oddychaj, Nata. Zakryj usta i nos.

      – Nie bój się, nic mi nie grozi – uspokoiła go. – Nie oddycham.

      – Odnoszę małego bobra. Dzieciaka. Głupia kuna przyniosła mi go jak zabawkę. Poczekaj tu, Nata, zaraz będę wracał.

      – Nie mogę czekać, muszę wracać na drogę, do pracy. Wiesz przecież, kim jestem...

      – Jesteś moją Natką... pietruszki. Brakuje mi ciebie – wyznał.

      – Zwariowałeś?! To już lepiej mów mi te wulgarne dziadostwa.

      – Brakuje mi ciebie, Natasza – powtórzył.

      – Przestań, nie mogę tego słuchać. Przyniosłam testament do sprawdzenia. Wszystko napisałam tak, jak kazałeś. Jest miejsce i data, podpis własnoręczny oraz świadka, czyli twój. Mam ładny podpis, jak księżniczka Małgorzata z tej twojej książki. Obejrzysz?

      – Wracaj do pracy. Przyjdę, jak tylko odniosę bobrom dzieciaka. Wracaj, Natasza. Zapamiętałaś drogę?

      Nie odpowiedziała. Przykryła ją mgła biała jak śnieg.

      Oddał malucha rodzicom. Czekali na niego przy tamie, na skraju terytorium. Ciągle pachniał jak bóbr, nie jak człowiek, więc mu wybaczyli.

      13

      Coś się stało przy szosie. Jakiś wypadek, nalot policji albo inne nieszczęście. Ruscy pobili się z Bułgarami, może z Polakami, ostatecznie z Cyganami biorącymi kurwy bez płacenia. Coś tam musiało się stać, na pewno. Dziad poczuł to przez skórę. Nawet nie chodziło mu o spotkanie z Nataszą na bagnie. To potrafił sobie wytłumaczyć; zwykłe odurzenie, zwid błotny, utopiec, o którym mówili ludzie z wiosek. Przybierał postać wziętą z głowy otumanionego, gadał z nim jak z człowiekiem, potem przepadał bez śladu. O tym, że coś się stało, dziad dowiedział się od... siebie. Od swojego przyśpieszonego oddechu, serca w gardle i rozluźnionych zwieraczy. Mało się nie zesrał, kiedy poczuł ten strach. A właściwie czego się tak bał? Nawet jak się coś stało, to przecież głupia nie ucierpiała. Była pyskata, wyszczekała się, pokręciła tyłkiem i... po strachu. Zresztą psy trzymały się przy niej, a nie usłyszał żadnego szczekania. Nie, Nata by się nie dała nikomu. Miała w torebce gaz pieprzowy. Raz nawet użyła go przy robocie. Cygan wziął ją na siłę, nie chciał zapłacić, więc napsikała mu na kutasa. Głupia kurwa.

      Biegł w stronę szosy najkrótszą drogą. Potykał się o gałęzie, jęczał z wysiłku, świszczał jak podziurawiona harmonia. Nie dawał rady utrzymać myśli w środku. Wysypywały się z głowy jak śmieci.

      – Nie mam nikogo! Proszę, niech ona stoi przy drodze! Niech czeka na klientów, albo niech wybiera z kontenerów jakieś kolorowe gówna! Nie zabieraj mi jej, bo to mnie zabije. Kocham ją! – wykrzyczał modlitwę do Boga.

      Bóg nie posłuchał; dziad zwrócił się do niego zbyt późno. Kurwy nie było przy szosie. Został po niej krwawy ślad zasypany piaskiem, obrys ciała, smuga po plastikowym worku. Przy kontenerach leżały zużyte opatrunki, gumowe rękawiczki, strzykawki z resztkami płynów.

      Długo stał za drzewami. Czekał, aż odjedzie ostatnie auto, zielona skoda na niemieckich numerach. Rozpoznał siedzącego w niej człowieka. To był księgowy z elektrowni. Coś mówił do siebie, kręcił głową z niedowierzaniem, potem odjechał zasmarkany.

      Dziad poszedł na plac. Pokręcił się przez chwilę, udając, że nic się nie stało. Patrzył na pozostałości po dziwce, na płytkie podwójne ślady kozaków.

      Jaką małą miała stopę – pomyślał. Jak dziecko. Najwyżej trzydzieści cztery albo pięć.

      Podniósł z ziemi białą torebkę. Nieostrożnie. Wysypały się z niej drobiazgi: szminka, puder z lusterkiem, cienie

Скачать книгу