Las, 4 rano. Jan Jakub Kolski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Las, 4 rano - Jan Jakub Kolski страница 7

Las, 4 rano - Jan Jakub Kolski

Скачать книгу

czajnik z wodą. Zjadł kawałek chleba z serem. Usiadł, wstał, założył okulary, wziął jakąś książkę, ale wytrwał przy niej tylko kilka minut. Nie potrafił się niczym zająć. Spotkanie z Natą wytrąciło go z równowagi. To prawda, ulżył sobie, ale przy okazji wciągnął na grzbiet nową rozpacz (kalkulował ją, liczył możliwe zyski, wyszło mu, że się opłaci). Radził sobie przecież z rozpaczami różnych rozmiarów; ta miała być niewielka, gówniana, ledwo zauważalna. Taki dwugodzinny smutek, który da się przepędzić byle czym. Na przykład praniem pluszaków.

      – O właśnie! – wyprowadził myśl na zewnątrz, aż suka podskoczyła ze strachu.

      Poszedł po wodę do strumyka, rozpalił ognisko, ustawił kocioł na podwyższeniu z cegieł. Wrzucił do prania pluszaki z ostatniego miesiąca. Było tego kilkadziesiąt sztuk: misie, kotki, pieski, myszki, szczurki, tygryski, osiołki, prosiaczki, zajączki, pszczółki, a nawet gąsienica z dwójką dzieci. Dolał do wody pachnącego płynu, wstawił tarkę, wyprał stworzenia, wypłukał, wycisnął, powiesił na sznurku za uszy, nogi i ogony. Nadleciała sroka, narobiła wrzasku. Nigdy dotąd nie widziała tylu kolorów.

      Pranie zabawek przyniosło mu odrobinę ulgi. Mógł wreszcie odetchnąć, napełnić uwolnione terytoria pustką (wdychał powietrze, wyobrażał sobie, że jest szare i bez zawartości), odpocząć po męczarni. Ale nim to uczynił, przeniósł pluszaki na sznurek w izbie. Musiał je jeszcze oznaczyć zapachami. Każdego innym. (Miał niezliczoną ilość próbek perfum i wód kolońskich. Nata wygrzebywała je ze śmieci od miesięcy. Najsłodsze zostawiała sobie, reszta szła do ziemianki w lesie. Dla pluszaków). Dziad wiedział, co to nuta głowy, serca i domu, czym jest ambra, piżmo, bergamotka, neroli, która nuta czemu służy i jak długo ma trwać. Potrafił łączyć zapachy w nowe, dobrze wyważone kompozycje. Skrapiał pluszaki perfumami, odczekiwał, aż pierwsza nutka przeminie, wąchał, dodawał czegoś bardziej owocowego albo kwiatowego lub drzewnego. Nie popełniał błędów. Zabawki raz uperfumowane pachniały tygodniami; każda tym, co najlepiej do niej pasowało. Ta sesja niezbyt się udała. Wpatrywał się w ślepia zabawek, w niebieskie, zielone, brązowe i żółte paciorki, ale nie usłyszał żadnych podpowiedzi. Nie chciały się do niego odezwać – głupie, bezduszne, porzucone zabawki.

      Nim zapadł zmierzch, zdążył jeszcze zdjąć z ramek zajęcze skórki. Kończyło mu się mięso, musiał zapolować, potrzebne były nowe ramki. Rzucił skórki na podłogę w izbie. Bańka zrozumiała, że to dla niej.

      – Tak, tak, to dla ciebie, Bańka. Ciesz się.

      11

      Kończył się dzień. Szarek i Burek leżały na placu jak nieżywe. Ktoś hojny rzucił worek z kośćmi przerośniętymi przedwczorajszym mięsem. Kundle nażarły się jak głupie. Ale i rzeźnik miał swoją korzyść. Odezwał się do Naty, choć się bardzo wstydził, skrzywił czerwoną gębę, zapłacił za numerek.

      Był ostatnim klientem. Nałożył na warstwę zapachów swój mięsno-mydlany, z nutą obiadową (schabowy z kapustą). Zmyła to wszystko wodą mineralną, skropiła perfumami Sexy 212, ale zapach kapusty nie chciał przeminąć; przeszedł z oddechu rzeźnika na różowe futerko kurwy, dusił ją. Spluwała raz za razem, wreszcie nie wytrzymała. Wsadziła dwa palce do gardła, zmusiła się do wymiotów.

      Kominy elektrowni dymiły, robił się prąd na potęgę. Świat z tego korzystał, siedzieli ludzie przy telewizorach: księgowy z pożyczką, jego sucha żona, teściowa, teść i córeczka Patrycja. Rzeźnik urzędował w kiblu. Sprawdzał stan kutasa. Uparł się na numerek bez gumki i teraz przerażony szukał pierwszych oznak syfilisa. Zapaliły się światła w oknach, przygasło niebo.

      W takiej chwili na plac podjechało czarne audi. Nata nie zdążyła się nawet przestraszyć. Nim zrozumiała, że jej świat się kończy, cyknął strzał z beretty 92 wyciszonej tłumikiem z filtra oleju. Śmierć zadźwięczała jak złotówka upuszczona na asfalt. Tanio i nieprzekonująco. Bułgar wysiadł z samochodu, dorżnął kurwę brzytwą. Akurat żegnała się z najbliższymi (to były dwie osoby, więc odliczyły się w sekundę). Potem strzelił do psów. Szarka trafił od razu, Burka za piątym strzałem.

      Przejechał samochód. Kierowca odwrócił spojrzenie. Nie chciał być świadkiem i włóczyć się po sądach. Bułgar splunął na Nataszę. Na kurewskim placu skończył się dzień.

      12

      Na tę noc Marynia miała dobry plan. Ucieszy człowieka. Wreszcie zrozumiała, co mu jest potrzebne, więc dysząc z podniecenia, czekała na zmierzch. Kiedy tylko nastał, śmignęła w głąb lasu. I tym razem wiedziała, dokąd zmierza. Biegła w górę strumienia, na rozlewiska, do bobrowych żeremi wypiętrzonych na wyspach. Znała sposób na przedostanie się w głąb nory. Prawdę mówiąc, znały go wszystkie tumaki, ale żaden nie odważył się z niego skorzystać. Bobry były silniejsze od kun. Miały twarde czaszki i zęby. Tak twarde, że bały się ich nawet wilki i rosomak żyjący pod dębem.

      Kuna dobiegła na brzeg rozlewiska, wskoczyła na kłodę, nakierowała łódź na wyspę. Potrafiła pływać, ale tym razem nie zamierzała moczyć futerka. To było nie polowanie, tylko bandycka wyprawa po łup. Nikt nie miał przy tym zginąć ani doznać niewygody. Nikt a nikt.

      Bóbr akurat uszczelniał tamę. Spławiał ku niej gałązki tarniny, żeby o ich kolce zaczepić muł zmieszany z liśćmi. Pomagała mu samica i dwoje młodych z zeszłej wiosny. Pracowali jak najęci, prawie nie rozglądając się dookoła. Lata żerowania na rozlewisku zaszczepiły w nich poczucie bezpieczeństwa. Nic im nie mogło zagrozić. Żaden człowiek ani zwierzę. Las ich szanował, a człowiek nie chciał zabijać. Mogły tu robić, co chciały.

      Marynia podbiegła do żeremia, przypadła nosem do ziemi, wywąchała kanał wentylacyjny, wślizgnęła się weń jak żmija, zjechała po błocie do komory. Cztery bobrzaki podniosły puszyste łepki. Czekały na matkę, ale ta, która się pojawiła, ani myślała ich karmić. Chwyciła najmniejsze za kark, pociągnęła do wylotu kanału, przecisnęła przez błotne przewężenie. Nawet nie pisnęło ze strachu, kiedy je niosła do kłody. Popłynęli na drugą stronę.

      Dziad spał jak zabity. Tej nocy miał dobry sen. Przyśniła mu się matka.

      Stał nad stawem w jasnej okolicy i patrzył na wodę. Czekał. Matka nadeszła od przystanku autobusowego. Zobaczył ją, kiedy była jeszcze nic nieznaczącym przecinkiem, wtrętem zakłócającym pejzaż tuż pod linią horyzontu. Miała na sobie fioletowy kostiumik ze skaju: spódnicę i żakiecik, dobrze udające cielęcą skórę. Jeszcze nim doszła, posłała w jego kierunku kilka matczynych słów (głos odbił się od wody, był zmysłowy i miły).

      – Stoisz tu chyba od zawsze. Wyglądasz jak kamień wrośnięty w brzeg. Jesteś kamieniem, synku?

      Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie był kamieniem, był chłopcem czekającym na matkę.

      – Tak się teraz nosi w Paryżu. Wyglądam jak paryżanka, prawda? – zadała kolejne pytanie.

      – Staw się oczyścił. Widać karpie, karasie i inne ryby – wymamrotał.

      Podeszła, ukucnęła, pocałowała go w policzek. Zostawiła ślad szminki.

      – Nie czerwień się, głuptasie. Pójdziemy do lasu, będziemy palić papierosy, zbierać grzyby i opalać się na polanie. I nie patrz na mnie z wyrzutem. Przyjeżdżam,

Скачать книгу